Komentarze: 0
Jakoś tak jesienią udałam się na Słowenię. Wstyd przyznać, ale nie do końca wiedziałam, gdzie na mapie znajduje się ten kraik, który wygląda tak, jakby stwórca rozpostarł palce i umieścił go w zagłębieniu swojej dłoni.
Ljubljana, stolica Słowenii, jest miastem, a w zasadzie miasteczkiem, jak z bajki. Wszystko tutaj znajduje się w zasięgu ręki, wszędzie można dojść pieszo i niespiesznie. Prawdziwy raj dla leniwych turystów: miniaturowe stare miasto gdzie od katedry do zamku można przejść w pięć minut, od zamku do rynku przez kolejne pięć minut, od rynku do targu nawet krócej… Knajpki wprost wpadają na człowieka, ludzie są gościnni i serdeczni. To urocze miasteczko, zwane miastem smoka, było swego czasu świadkiem ważnych, historycznych wydarzeń. Wieść gminna niesie, że to aż do Słowenii dotarł Jazon i jego drużyna poszukująca złotego runa i to tutaj właśnie walczyli ze strzegącym go smokiem. Historii o smoku można tu usłyszeć znacznie więcej, można też zobaczyć go praktycznie wszędzie i na wszystkim. Ljubljana szczyci się hotelem Slon (słoń), zbudowanym ponoć w miejscu postoju Hannibala, który przeprawiał się przez góry na słoniach w czasie wojny punickiej. A zamek lublański podobno wznieśli pierwotnie Celtowie.
Warto odwiedzić to piękne miejsce, które troszeczkę przypomina domek dla lalek: jest piękne, zadbane, pastelowe, bardzo czyste i eleganckie. Weekendowy wypad do stolicy Słowenii może być dla wszystkich prawdziwą odskocznią od codzienności.
Jednakże nie byłabym sobą, gdyby moja wyprawa odbyła się zwyczajnie i bez zakłóceń. Przynajmniej w jedną stronę. Już na Okęciu okazało się, że co prawda udało mi się załapać na lot bezpośredni, ale do Słowenii będę lecieć pierdolotką, czyli turbośmigłowcem - samolotem tak małym, że bagaż podręczny oddaje się przed wejściem na pokład do głównego luku bagażowego, bo za nic nie da się go upchnąć na pokładzie; i tak głośnym i chwiejnym, że sztorm na Bałtyku przy dziesiątce to mały pikuś. Pan Pikuś ;)
Głucha i wybujana na maksa wysiadłam z samolotu i udałam się do budynku wielkości kiosku Ruchu, czyli lokalnego lotniska. Przed wyjazdem przeprowadziłam rozpoznanie bojem i dowiedziałam się, że taksówki absolutnie nie przyjmują kart płatniczych. Postanowiłam zatem uzbroić się w twardą walutę i w tym celu udałam się do bankomatu. Ten był uprzejmy połknąć moją kartę zupełnie bez uprzedzenia i trwał niewzruszony moją trudną sytuacją. Postanowiłam nie łamać się tak od razu, bo twardym trzeba być, nie miętkim. Wyciągnęłam z czeluści swej subtelnej damskiej torebki telefon służbowy, żeby zadzwonić do banku zwizualizowanego na bankomacie, kiedy okazało się, że jakimś cudem mój roaming akurat w Słowenii nie działa. Przyznam szczerze, że tutaj już zaklęłam szpetnie pod nosem. Ale nie ze mną te numery, Bruner. Wyciągnęłam z zanadrza telefon prywatny i prawie udało mi się z niego zadzwonić, bo nawet wybrałam numer do banku. Jednakże był to mój szewski poniedziałek, ponieważ mój prywatny telefon rozładował się zaraz po pierwszym sygnale. Power bank został w domu na stole, naładowany na sto procent. Spojrzałam nerwowo na zegarek – do spotkania z klientem zostało niespełna czterdzieści minut, a ja nawet nie wiedziałam, jak daleko jestem od miasta.
Postanowiłam działać. Zaczepiłam jakiegoś sympatycznie wyglądającego mężczyznę z identyfikatorem lotniskowym przypiętym do klapy marynarki. Na wszelki wypadek zaciągnęłam go przemocą do bankomatu, choć bronił się i wyrywał – no niestety, jego angielski nie był na tyle dobry, żeby pomógł mu zrozumieć, że nie chcę go obrabować, a wręcz przeciwnie – sama potrzebuję pomocy. Od bankomatu postanowiłam się nie oddalać pod żadnym pozorem na wypadek, gdyby jednak zmienił zdanie i po pewnym czasie zdecydował się wypluć moją kartę, co już kiedyś mi się zdarzyło w Anglii.
Pracownik lotniska skrobał się po czole, malowniczo czochrał grzywkę, pocił się i krzywił patrząc na mnie, kiedy odstawiałam pantomimę pod tytułem: zeżarło mi kartę, ratuj dobry człowieku. Ja zaś zastanawiałam się w duchu, jakie są kryteria doboru personelu lotniskowego, skoro znajomość angielskiego, dość oczywista sprawa na innych lotniskach, nie jest tutaj jednym z nich.
W końcu pojął, o co mi chodzi. Wyciągnął swój telefon, zadzwonił do banku, słuchał ich odpowiedzi stanowczo za długo, jak na moje skołatane nerwy, a następnie on odstawił pantomimę pod tytułem: stój tutaj kobieto nie wiadomo skąd, wariatko ty jakaś, i czekaj na gościa od bankomatu, który już tu jedzie, żeby ci wyciągnąć twoją zakichaną kartę i daj ty mi wreszcie święty spokój. Przynajmniej tak to odebrałam.
Gość od bankomatu pojawił się po pół godzinie. Niespiesznie wysiadł z samochodu (mnie zaczął się już z nerwów kurczyć żołądek), niespiesznie otworzył bankomat od zadniej strony, niespiesznie wyciągnął z niego moją kartę, niespiesznie omiótł mnie spojrzeniem, jakby sprawdzając, czy jestem godna zwrotu i powiedział najczystszym w świecie angielskim: ten bankomat nie działa. I wskazał kartkę z tą że informacją przymocowaną do bankomatu. Oczywiście, informacja była po słoweńsku. A bankomat dość sprawnie połknął moją kartę, jak na nieczynną maszynę.
Podziękowałam nadzwyczaj uprzejmie, przez zaciśnięte zęby i nie zaryzykowałam próby podjęcia gotówki w sąsiednim bankomacie, jak zalecał wyciągacz kart. Wsiadłam natomiast rączo do taksówki, prosząc kierowcę, żeby najpierw zatrzymał się przy jakimś bankomacie, a dopiero później pomknął chyżo pod wskazany adres. Mina kierowcy, kiedy poprosiłam o podwózkę do bankomatu – bezcenna. Spojrzał najpierw na dwa bankomaty stojące przed wejściem na lotnisko, następnie na mnie, chrząknął i chyba tylko wrodzona grzeczność pozwoliła mu wstrzymać się do komentarza. Spotkanie z klientem właśnie się zaczęło. Przynajmniej teoretycznie.
Wyjechaliśmy na trasę szybkiego ruchu i, zgodnie z założeniem, zaczęliśmy szybko zmierzać w stronę majaczącego na horyzoncie miasta. Odetchnęłam, niekoniecznie z ulgą. I w sumie słusznie, że odetchnęłam bez ulgi, bo prawie w tym samym momencie taksówką rzuciło na bok i stanęliśmy. WTF?!!! - pomyślałam bez entuzjazmu. Złapaliśmy gumę… No i nie uwierzycie: taksówkarz niespiesznie wysiadł z samochodu, niespiesznie obejrzał kapcia, niespiesznie udał się do bagażnika… a mnie wreszcie i ostatecznie trafił szlag. Parszywy szewski poniedziałek!!!
Kiedy ostatecznie udało mi się dotrzeć na spotkanie, mój klient, osoba niezbyt wylewna z natury, chwycił mnie w objęcia jak własną matkę/córkę/narzeczoną (niepotrzebne skreślić). Spóźniłam się prawie o dwie godziny. Dowiedziałam się, że on myślał, że się zgubiłam, a przynajmniej zostałam porwana. Ponieważ nie miał do mnie telefonu, obdzwonił kogo się dało, w tym mojego szefa oraz kilka biur zagranicznych mojej firmy. Ponieważ otrzymał potwierdzenie, że ostatni raz łączyłam się z ludźmi z lotniska w Warszawie, poinformował wszystkich zainteresowanych, że zaginęłam i spowodował, że w każdym zakątku świata rozpoczęto poszukiwania na szeroką skalę, pierwotnie ograniczając się, oczywiście, do niezliczonych rozmów telefonicznych. Ja byłam daleka od tego zgiełku. Mój roaming szczęśliwie nie działał.
Nic to – pomyślałam – teraz to już z górki. O, jakże dalece się myliłam!