Komentarze: 0
Żeby nie było, że tylko latam, opowiem wam dzisiaj pewną przygodę samochodową.
Kilka lat temu, wczesną wiosną, w czasach, kiedy jeszcze szkoliłam nauczycieli, wybrałam się samochodem na jedno z takich szkoleń zorganizowanych w Ciechanowie. Pogoda była iście wiosenna – jak to w lutym ;) A tak serio - w ogóle nie było śniegu, temperatura na plusie, szosa sucha, mały ruch – żyć, nie umierać! Podążałam krajową siódemką wyglądając znaków wiosny. Uwielbiam jeździć siódemką. Wokół mnie roztacza się wielka przestrzeń, prawie w ogóle nie ma banerów reklamowych, jedzie się spokojnie i wygodnie. I tak sobie jechałam słuchając ulubionego wykonawcy; jechałam aż do Płońska. W Płońsku odbija się w prawo na Ciechanów. Kiedy tylko skręciłam w prawo, zauważyłam ciemną chmurę, która troszeczkę mnie zaniepokoiła. Szkolenie miało się zacząć za czterdzieści pięć minut. Dam radę – pomyślałam.
Dość nieoczekiwanie zaczął prószyć drobny śnieżek. Z początku prawie niezauważalny, gwałtownie przybierał na sile, aby ostatecznie zamienić się w śnieżycę. Otaczały mnie wirujące płatki śniegu, nacierały na samochód z każdej strony tworząc wrażenie szklanej kuli. W okolicach Sochocina zaczynał się lekko pagórkowaty teren, droga zwężała się nieco. Przede mną co pewien czas wyrastały pojazdy ustawione w przedziwnych pozach i kierunkach na poboczu i na drodze. W lasku na poboczu buksowały TIRy, które nie dawały rady podjechać pod górkę. Mijałam je snując się 30 km/h, z kolanami drżącymi jak osikowe liście. Posuwałam się konsekwentnie do przodu, choć w ślimaczym tempie. Czekali na mnie nauczyciele, więc nie mogłam sobie odpuścić.
Na ostatnim wzniesieniu, z którego widać już Ciechanów, odetchnęłam z ulgą. Teraz to już tylko kwestia minut i będę na miejscu. Nagle, z przeciwka, nadjechał rozpędzony TIR, który trącił boczne lusterko mojego samochodu. Poczułam, że samochód okręca się wokół własnej osi, i to raczej on przejął teraz panowanie nad kierownicą. Okręciliśmy się kilka razy i łagodnie wylądowaliśmy w zaśnieżonym rowie. Na prawym boku.
Zawisłam na pasie bezpieczeństwa w dość niewygodnej pozie, a przed moimi oczami tkwiła w śniegu jak wielki wykrzyknik tablica z nazwą miejscowości: Baby. W tle śpiewał słodkim głosem mój ulubiony wykonawca.
Najpierw poruszałam wszystkimi kończynami, żeby stwierdzić, czy czegoś nie złamałam. Następnie wyplątałam się z pasa i sięgnęłam po telefon. Ponieważ samochód był służbowy, pierwszą osobą, którą należało zawiadomić o zdarzeniu, był mój przełożony. Zadzwoniłam do niego i zagaiłam niepewnym głosem: Cześć! Tylko się nie denerwuj. Siedzę w rowie.
- Co ty nie powiesz? – uprzejmie zdziwił się mój szef – A przypadkiem nie w samochodzie, w drodze na szkolenie?
- No tak, w samochodzie. Ale w rowie – uściśliłam – Wpadłam w poślizg i utknęłam w rowie.
- A! Teraz rozumiem. Coś ci się stało? Potrzebujesz karetki, pomocy drogowej?
- W sumie to nie wiem. Siedzę w środku – odparłam.
- A mogłabyś wyjść na zewnątrz, obejrzeć samochód i powiedzieć mi wreszcie, co konkretnie się stało?!
Złote myśli wujka dobra rada: wyjdź z samochodu. Ale jak? Jak już wspominałam, samochód leżał na drzwiach pasażera, co spowodowało, że drzwi kierowcy znajdowały się na górze jak właz czołgu. Ponieważ jechałam na szkolenie, miałam na sobie spódnicę oraz buty na obcasach. Idealny zestaw wspinaczkowy. Pociągnęłam zamknięcie – drzwi odskoczyły. Dobra nasza! Leżąc na drzwiach pasażera wypchnęłam drzwi kierowcy nogami i zaczęłam przesuwać się do góry. Najpierw wystawiłam na zewnątrz nogi, następnie cztery litery, już nie osłonięte spódnicą, ponieważ ta zadarła mi się na głowę, kiedy się przesuwałam w stronę wyjścia. W końcu jakoś wylazłam z samochodu, zeskoczyłam w śnieg po kolana (niesamowite doznanie!), rozczochrana, zziajana i czerwona na twarzy.
Na przeciwległym poboczu stało trzech lokalesów ustrojonych w robocze ubranka i gumofilce. Palili papierosy, które nonszalancko zwisały im z kącików ust. Panowie stali tuż przy tablicy „Baby”, stanowiąc wdzięczną przeciwwagę do nazwy miejscowości. Gapili się na mnie dość obcesowo. Zapewne widok mojej dolnej części ciała wywarł na nich niezatarte wrażenie.
Ogarnęłam się nieco, podeszłam do trzech muszkieterów i zapytałam słodkim głosem: Czy panowie mogliby mi pomóc?
Najstarszy muszkieter wyjął peta z ust, splunął fachowo w śnieg i powiedział flegmatycznie: Nie da się…
Dało mi to do myślenia: nawet nie drgnęli i wiedzieli, że się nie da? To co, niby w bagno wjechałam?!
- A dlaczego? – uśmiechnęłam się słodziutko.
- Bo tu trzeba ludzi i sprzętu.
- Panowie, bądźcie ludźmi – odwołałam się do ich uczuć – Jest was trzech, dacie radę mnie wypchnąć. A ja na szkolenie jadę do Ciechanowa. Czterdziestu nauczycieli czeka tam na mnie!
- Nauczyciele – westchnął drugi z muszkieterów – Czego, pani, oni tych naszych dzieciów uczo. I to z naszych podatków idzie!
- No tak – poddałam się – skoro nie możecie mi panowie pomóc, to teraz szef mnie z roboty wyleje.
Najwyraźniej podziałało to na wyobraźnię panów, ponieważ jeden z nich pośpieszył z pocieszeniem: nie martwi się pani. Zara tu taki warszawiak podjedzie. Dżipa ma z wyciągarką, wszystkich po kolei z rowu wyciąga. Pani czeka.
Czekałam. Telepałam się na śniegu. Panowie poczęstowali mnie skrętem na rozgrzewkę. Kielicha odmówiłam w nadziei, że zaraz jednak pojadę dalej. W międzyczasie wykonałam telefon do koordynatorki z Ciechanowa, że trochę się spóźnię z przyczyn technicznych. Po dobrym kwadransie na horyzoncie pojawił się warszawiak. Podpiął mój samochód do wyciągarki i powoli ciągnął ku drodze. Samochód trzeszczał, już, już prawie stał na drodze kiedy… pękła linka wyciągarki i mój pojazd z powrotem rymsnął do rowu. Rozległ się brzęk szkła. Przymknęłam oczy i oczami wyobraźni już widziałam, jak wszystkie szyby z prawej strony lądują w śniegu. Warszawiak nie poddał się łatwo. Ponownie podczepił linkę i wreszcie wyciągnął mój samochód na szosę. Trzej muszkieterowie podążyli ze mną na oględziny. Samochód był nietknięty, bez jednego zadrapania, czy wgniecenia. Wszystkie szyby były całe.
- Musi w śnieg się wyłożył. Ciekawość, co to brzękło – powiedział jeden z muszkieterów, a mnie nagle olśniło. W bagażniku miałam butelki zwrotne. Obiecałam mężowi, że w drodze powrotnej kupię mu Ciechana…
- Ile się należy za pomoc? – zwróciłam się do warszawiaka.
- Przyjdzie wiosna, to pani w polu odrobi – uśmiechnął się pod wąsem.
- Dziękuję serdecznie. No to lecę, może tak bardzo się nie spóźnię – powiedziałam, wskakując na fotel.
- Popatrz no, jaka zawzięta, skubana – doleciał mnie jeszcze głos jednego z muszkieterów.
I tak to przejechałam się na babach ;) A, nie uwierzycie, spóźniłam się tylko pół godziny, a wszyscy nauczyciele czekali. Dziękuję Aniu!