Komentarze: 0
Jakoś w ogóle nie mogłam sobie wyobrazić Serbii. Jedyne skojarzenie, jakie miałam z tym krajem, a właściwie z Jugosławią, to Franek Dolas, któremu przed Niemcami ratowali skórę bracia Jugosłowianie w wysokich baranicach i kożuchach. W ogóle nie pasowało mi to do obrazu kraju, który co prawda nie jest członkiem Unii, ale przecież nie mógł pozostać w XIX wieku, kiedy cała Europa zadomowiła się już na dobre w wieku XXI.
Z lotniska odebrał mnie Serb, który nie mówił ani słowa w żadnym ze znanych mi języków. Wyjątkowo mi to odpowiadało, ponieważ mogłam spokojnie kontemplować widoki. Przede wszystkim uderzyło mnie poczucie komunistycznej urawniłowki – Belgrad wyglądał dokładnie tak, jak dowolny kraj byłego bloku komunistycznego: ohydne wysokościowce, sprawiające wrażenie nietkniętych remontem od czasu, kiedy je wybudowano, wielkie przestrzenie parków zaplanowane przez urbanistów w miejscach, na które zabrakło pomysłu architektonicznego. Co go natomiast wyróżniało, to ślady wojny domowej, wciąż żywe i świeże, jakby pozostawione celowo dla oczu potomnych. W samym centrum miasta zobaczyłam zbombardowany przez NATO budynek Ministerstwa obrony Serbii. Budynek bez okien, z wyraźnymi śladami wybuchu i pożaru. Wewnątrz widoczne były porozbijane meble, jakieś papiery. Poza tym miasto sprawiało wrażenie czystego, choć biednego.
Mój hotel, a w zasadzie hostel, znajdował się w ścisłym centrum Belgradu i zaledwie kilkanaście schodów dzieliło mnie od deptaka Knez Mihailova, głównej atrakcji turystycznej stolicy. Deptak – jeden z najstarszych zabytków Serbii, jest ponoć kontynuacją traktu rzymskiego, a przemierzając go do samego końca można dojść do twierdzy Kalemegdan otoczonej starym parkiem i dwiema rzekami: Sawą i Dunajem. Nie mogę powiedzieć, że Belgrad jest piękny lub interesujący. Jest raczej biedny i próbuje tę swoją biedę pokryć reklamami – tanim blichtrem zachodu. Z mizernym skutkiem. Jednakże jego atrakcją są dla mnie ludzie, mili, otwarci, spędzający czas razem w przestrzeni publicznej. Nie tylko kawiarnie i restauracje są pełne mieszkańców Belgradu (nie ma tu zbyt wielu turystów). Jest ich mnogość w licznych staromiejskich galeriach, gdzie przy lampce wina dosłownie kłębią się wśród dzieł sztuki. Księgarnie pełne są koneserów druku, nawet kramiki bukinistów oblegane są tłumnie. Ludzie spacerują gromadnie deptakiem, przystając by posłuchać licznych zespołów muzycznych i pojedynczych grajków koncertujących pod gołym niebem. Pełno ich w parkach i nadrzecznych bulwarach. Młodsi i starsi przysiadują na ławkach tocząc dysputy, lub grają w szachy i warcaby na specjalnie do tego przeznaczonych betonowych stolikach, otoczeni liczną gromadką bardzo zaangażowanych kibiców.
Ale to co mnie najbardziej uderzyło, to to, że najwyraźniej nie dotarła tu jeszcze idea ageizmu. Starsi są tutaj równoprawnymi użytkownikami przestrzeni publicznej. Są widoczni, szanowani i wręcz hołubieni, zadbani i zadowoleni z życia spotykają się w ulubionych restauracjach i kawiarniach, zapraszani przez kelnerów do „swoich” stolików popijają herbatę z cienkich szklanek tkwiących w ciężkich, platerowanych koszyczkach, zajadając się sernikiem, który w Serbii jest słony i serwowany z naturalnym jogurtem. Nie znają języków obcych, no, może poza rosyjskim, który już nieco zardzewiał, ale są ciekawi świata i ludzi. Pewien starszy pan podszedł do mnie w restauracji i zagruchał coś po serbsku. Przepraszam , nie rozumiem – odpowiedziałam po polsku i uśmiechnęłam się. Starszy pan pomyślał chwilę, nie przestając się uśmiechać dotknął mojego ramienia i powiedział: where?
Polska – odpowiedziałam. Twarz starszego pana jeszcze bardziej się rozjaśniła. Wskazał na siebie, na mnie, uniósł kciuk w górę i powiedział: Polska-Srb-friend. Uśmiechnął się, wrócił do swojego stolika, gdzie powiedział coś do towarzyszy, a oni, jak na komendę, wszyscy do mnie pomachali i posłali mi słoneczne uśmiechy. Dostałam lajka w Serbii, to było bardzo miłe.
Na lotnisko odwoził mnie inny kierowca. Czekał przy recepcji, a kiedy mnie zobaczył zapytał bezbłędnym angielskim: czy życzy pani sobie, żeby pomóc jej z walizką? Od razu włączył mi się namierzacz ciekawych historii. Skąd zna pan tak dobrze angielski – zapytałam. O, to długa historia – odparł, a ja zamarłam w oczekiwaniu wlepiając wzrok w prawie nowe BMW (!), które miało być moją taksówką.
Z wykształcenia jestem lekarzem fizjoterapeutą, a specjalizację robiłem w Stanach Zjednoczonych – zaczął, a ja aż ugryzłam się w język, żeby nie krzyknąć : i co ty robisz w tej taksówce, człowieku?!
Za czasów Tito Jugosławia była bogatym krajem, byliśmy potęgą gospodarczą. Mieliśmy kontrakty na zachodzie, ludzie zarabiali masę pieniędzy. Tito jako jedyny w bloku komunistycznym miał za nic Stalina. Żyło nam się jak u pana boga za piecem. Po śmierci Tito wszystko runęło i Jugosławia zaczęła powoli rozpadać się na niezależne republiki. Moja pensja stopniała do 200 Euro i musiałem kombinować, żeby utrzymać rodzinę. Po rozpadzie Jugosławii państwa zachodnie chciały inwestować w Serbii, ponieważ wyczuły łatwy interes. Korzystały z naszych zasobów i taniej siły roboczej. Trochę przeszkadzał im brak infrastruktury, ale od czego pomysłowość i chęć zarobku? Ludzie remontowali swoje mieszkania i wynajmowali je dyrektorom i pracownikom firm zagranicznych, sami gnieżdżąc się po kilka rodzin w jednym, a ja wziąłem swoje oszczędności, dopożyczyłem trochę pieniędzy i kupiłem cztery BMW prosto z salonu. Zatrudniłem jeszcze trzech kierowców i zaczęliśmy wozić panów dyrektorów po mieście i okolicy. Interes kwitł do czasu, kiedy na dobre zaczęła się wojna domowa. Firmy zachodnie jedna po drugiej zwijały się z Serbii, a ja zostałem z ratami leasingu do spłacenia i bez klientów, na których mógłbym zarobić. Co gorsza, jeden z samochodów został skradziony i firma leasingowa zażądała natychmiastowej spłaty z powodu braku zabezpieczenia. To poważnie nadszarpnęło mój budżet. Niedługo potem drugi z samochodów uległ poważnemu wypadkowi i okazało się, że polisa nie pokrywa tego rodzaju szkody. Zostałem z dwoma samochodami i kupą długów. Musiałem zwolnić pracowników. Od jakiegoś czasu ja i mój syn, który z zawodu jest informatykiem, wozimy gości z lotniska, żeby zarobić na utrzymanie. Dogadaliśmy się z kilkoma hotelami i wozimy głównie gości z zagranicy, bo lokalni taksówkarze nie mówią po angielsku i nie można u nich zapłacić kartą. Co tu dużo gadać – różowo nie jest, ale zawsze może być gorzej, bo lepiej to już było. Za czasów Tito.
Zapadło niezręczne milczenie. Branko zapewne czekał na moją reakcję, ale cóż ja mogłam mu doradzić? Żeby z taką znajomością języka i z takim fachem w ręku wyjechał szukać szczęścia na zachodzie? A co, jeśli on czuł, że jego miejsce jest właśnie tutaj, w Serbii? I tu przypomniała mi się pewna znajoma, która powiedziała mi kiedyś, że latam po świecie jak kot z pęcherzem, zamiast wyjechać do jakiegoś fajnego kraju i w końcu osiąść na stałe. No tak, to może i byłoby dobre rozwiązanie, tylko że moje miejsce jest w Polsce, podobnie jak Branka miejsce jest w Serbii, a miejsce Saszy jest na Syberii. Im więcej podróżuję, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że nie pasuję nigdzie, oprócz Polski. Bo wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.