Komentarze: 0
8.20 rano. Nieludzka pora po prawie siedmiu godzinach lotu w niewygodnym fotelu, w rozklekotanym Airbusie, w którym podczas startu wypadały po kolei panele z lampkami do czytania.
Ostatnią godzinę spędziłam uwieszona okienka, żeby zobaczyć tę sławną - niesławną Syberię, uszczknąć choć troszkę z góry, zrozumieć. Poraził mnie ogrom przestrzeni i pustki. Przez dobrą godzinę lecieliśmy nad gęstymi lasami, czasem widać było rzeki, czasem jeziora, ale żadnych miast, wsi czy choćby pojedynczych domów i dróg. Pod nami wielka przestrzeń, nieokiełznana i piękna przyroda.
Kiedy samolot zaczął zniżać się do lądowania, z przerażeniem zarejestrowałam, że siadamy wśród drzew i nadal nie widzę żadnych oznak zagospodarowania przestrzeni. No owszem, pas startowy. No owszem, lotnisko wielkości większego dworca PKS, ale wokół gęsty las. Gdzie jest to miasto?!
Z samolotu wysiadłam ostatnia, do końca zaciekle walcząc z kozakami, które za nic w świecie nie chciały mi wleźć z powrotem na nogi. Jakby ktoś w nocy podmienił mi buty na mniejsze o co najmniej jeden rozmiar. Podążyłam za tłumem ziewających i czochrających się współspaczy, żeby tylko nie zostać sam na sam z agorafobią, która mi się dość nieoczekiwanie ujawniła.
Celnik był uprzejmy zdziwić się na widok polskiego paszportu i nawet zawołał dwóch kolegów, żeby sobie obejrzeli tę babę – dziwo. Pieczołowicie przestudiował wizę, porównał mnie z załączonym obrazkiem i wreszcie dał znak, że mogę sobie iść. Pospieszyłam niecierpliwie do wyjścia. Miał tam na mnie czekać umówiony taksówkarz z hotelu. Jest! Uff, kamień z serca! Trzyma wiotką kartkę z moim imieniem i nazwiskiem: Мрс Хелена Пачуска. No wzruszyła mnie ta Mrs, taka światowa, taka zachodnia w tej syberyjskiej głuszy. I ubawiło mnie domniemanie, że „rozbieram” cyrylicę. A co, jeśli nie? Jak u boga miałabym się domyślić, że to o mnie chodzi?
Uśmiechnęłam się porozumiewawczo do mężczyzny trzymającego kartkę. Wiecie, ten międzynarodowy znak – to na mnie czekasz. Bez mrugnięcia powieką i cienia emocji przejął moją walizkę i bez słowa obrócił się na pięcie. Szybkim krokiem skierował się ku wyjściu, a ja starałam się za nim nadążyć i, broń boże, nie stracić go z oczu. Kiedy doszliśmy do japońskiej terenówki mój kierowca otworzył drzwi i gestem zagonił mnie do środka. Niemowa – przemknęło mi przez myśl. No cóż, dzisiaj nie będzie historii z życia taksówkarza.
Ruszyliśmy z kopyta. Szyba mandatówka pęknięta po całości na ukos i niemożebnie zachlapana błotem. Pod lusterkiem smętnie dyndają choinki zapachowe – na oko ze dwanaście. Kierownica z prawej strony – każdy manewr wyprzedzania poprzedzonym gwałtownym wyrzutem ciała kierowcy w lewo. Zapowiada się ciekawie.
Nagle – dzwoni telefon. Kierowca odbiera (ha!, czyli jednak nie jest niemową!): Mama! Ile razy mówiłem, żebyś do mnie nie dzwoniła, kiedy jestem w pracy! Co Sasza, co Sasza?! Gościa do hotelu wiozę, z samej Polski! Co mnie obchodzi twoja kapusta? Nie możesz poszatkować sama? No nie, nie mogę, kiedy niby mam do ciebie przyjechać na to twoje zadupie? Tak, zadzwonię wieczorem.
Ośmielam się troszkę i zagajam: a ile pańskiej mamie lat? Kierowca nieruchomieje zaskoczony i wykrzykuje rozradowany: mówicie po rosyjsku?! Mama ma osiemdziesiąt trzy lata. Nie ma co się przejmować, niech sobie radzi sama. Zresztą, ojciec może jej pomóc.
A ile ojciec ma lat? – dociekam i łapię jego uśmiechnięty wzrok w lusterku: osiemdziesiąt pięć – odpowiada. Świetnie sobie radzą oboje. Zresztą, jak mi tam się do nich wybrać. Przecież mieszkają we Władywostoku. Bo ja z Władywostoku jestem. Kiedy skończyłem osiemnaście lat, wzięli mnie do wojska, do Odessy. Moriakiem byłem, na okrętach pływałem, z kałasza strzelałem. Ech, życie… W Odessie poznałem swoją żonkę. Zdecydowaliśmy osiąść w mieście w połowie drogi od jej i od moich rodziców, żeby było sprawiedliwie. No i tak wypadło, że tutaj. Równo po pół. Nie było łatwo, bo to środek niczego, trzeba było od początku, od zera zaczynać. No ale żonka dobrą pracę w bibliotece dostała, a ja pracowałem w takim jednym zakładzie, dopóki go nie sprzedali i przyszło iść na swoje. Pożyczyłem rubelki, samochód kupiłem. I wożę gości z całego świata, naszą Syberię pokazuję. Dzieci u nas trójka. Starsi syn i córka już na swoim. Syn w Moskwie na stażu, córka za mężem do Krasnojarska pojechała. A najmłodsza Oleńka to taki „wypadek przy pracy” – tu mrugnął porozumiewawczo – ale świata poza nią nie widzę. Taka przylepka, nic tylko tatko i tatko. A ja słyszałem – podszedł mnie nieoczekiwanie – że w Polsce duży problem z jabłkami macie.
Tak? – zdziwiłam się uprzejmie – a ja słyszałam, że to wy macie problem, bo jabłek nie macie, odkąd przestaliście u nas kupować.
O nie! – zaperzył się – jabłek u nas jest w bród. W kraju Krasnodarskim sady u nas sławne. Nowe, czysto rosyjskie odmiany jabłek, gruszek i śliwek tam hodują. A te wasze to chemikaliami polewane, niezdrowe.
Nie wdawałam się w dyskusję. Propagandy nie przegadasz, a po co wyjaśniać, skoro wieść gminna niesie, że to winni się tłumaczą.
Sasza zerknął na mnie z niepokojem, coś mu chyba nie pasowało, że zamilkłam.
A wy u nas pierwszy raz? – zainteresował się.
Pierwszy – ziewnęłam rozdzierająco – zawsze chciałam zobaczyć ruską głubinkę i przestrzeń Syberii – tu huknęłam głową w szybę - Co się stało?! Coś omijaliśmy?
A nie – zaśmiał się szelmowsko Sasza – skręciłem, żeby wam pasiołek pokazać. Pasiołki u nas sławne. Wszystkie domy ręczna robota. Okna obramione koronkową snycerką. O, a w tym niebieskim jest dom przyjaźni rosyjsko – niemieckiej. Sama Angela Merkel tu była. W tym niebieskim, widzicie? Dajcie tylko znać przez recepcję, jeśli chcecie to i w tajgę zawiozę, pokażę. A i po mieście oprowadzę, objaśnię. Ja tu całe życie przeżył i tu zdechnę. O, to ten hotel. Należy się tysiąc pięćset rubli. Wezmę walizkę.
Nie miałam rubli, jeszcze nie zdążyłam wymienić. Sasza przyjął pięć Euro z namaszczeniem i skinął głową z godnością, jak car.
Jak by co – powiedział jeszcze kłaniając się lekko.
Jasne – odpowiedziałam porozumiewawczo.