Komentarze: 0
Początek to słowo klucz. Na samym początku chciałam wyjaśnić, że podróżuję służbowo, a opisuję te niezbyt częste wolne chwile, które łapię pomiędzy spotkaniami, podczas jazdy taksówką, jedząc śniadanie w hotelu czy przesiadując na lotniskach.
Troszkę was pozbawię złudzeń, ale sales people, jak czule nazywa nas branża, nie spędzają czasu na zwiedzaniu, clubbingu i słodkim nicnierobieniu. Czasem znajomi mówią mi: ale masz fajną pracę, latasz sobie, kawał świata zwiedzisz. Prawda jest taka, że kawał świata często ogranicza się do widoku z okna samolotu, lotniska, migawek zza szyby taksówki lub ukradkowego zdjęcia w drodze na kolejne spotkanie.
Nie piszę tego, by narzekać, tylko żeby uświadomić wam, że chwile z mojego życia, które z wami dzielę, to tylko wierzchołek góry lodowej, który widzicie. Reszta kryje się w mroku za obiektywem. Ale może to i lepiej.
Każdy kraj to nie tylko miejsca, ale przede wszystkim ludzie. I na nich chciałabym się skoncentrować. Zwłaszcza na tych, którzy mnie otaczają na codzień: na stewardessach, taksówkarzach, recepcjonistach hotelowych, współpasażerach. Ci, z którymi się spotykam w miarę regularnie, stanowią moją rodzinę zastępczą, punkt odniesienia, do którego się chętniej wraca w chaosie podróży. Zwłaszcza z taksówkarzami łapię szybko dość bliski kontakt i z radością odkrywam ich drugie ja. Bo każdy taksówkarz to jeżdżąca tajemnica. Niespodzianka na czterech kółkach.
A ponieważ dzisiaj mowa o początku, to zacznę od Polski, a konkretnie od Wrocławia, gdzie spotkałam pierwszego taksówkarza, który wywarł na mnie niezatarte wrażenie i zapoczątkował moją niekończącą się odyseję taksówkarską. A było to tak:
Dwa lata temu udałam się w podróż służbową do Wrocławia. Przyleciałam doń dość późno, więc wsiadłam do taksówki, licząc na to, że w drodze do hotelu się zdrzemnę. Ale nie! Nie dane mi było nawet zmrużyć oka. Powitał mnie miły głos z silnym wschodnim akcentem, który moje sprawne ucho filologa natychmiast wychwyciło. Głos należał do miłego starszego siwowłosego pana Antoniego. - A pan tutejszy? - zapytałam z głupia frant. - Tutejszy? - zaśmiał się kierowca. - Pani, wszyscyśmy tu amerykany. - Amerykany? - zbaraniałam doszczętnie, bo byłam przekonana, że jestem we Wrocławiu ( a może nie?!).
- No tak. Może moja córka, mój synek już są stąd, ale ja to ze wschodu, pani, spod Baranowicz. My tu jak amerykańskie osadniki przyjechali, osiedli. W 1945 tatko z matulą nakaz dostali. Mieli zabrać, co najpotrzebniejsze i przejechać na zachód. Na ziemie odzyskane. Mnie wtedy jak raz na siódmą wiosnę szło. Ja nie chciał jechać. Jak to, wszystko, ot tak, zostawić? I pasiekę i gołębie i króliki i wszystko, wszystko? Ja powiedział do tatula, nie jadziem. A on mnie w pysk, ot tak. Zmilcz durak, mówi, nic tu po naszym chceniu. No i tak się przyszło, że jechać było trzeba. Zabrali my, co się dało, bydełko, pierzynę i trochę mąki i siana i pojechali. Dużo ta u nas tego nie było, bo i skąd. Gospodarka niewielka, gąb do wyżywienia kupa, bo to i ja i moje siostry dwie starsze i bratko pierworodny i ten smyk, co się dopiero urodził. No i tatulo i matka, to siedmioro nas w sumie było. Załadowali nas na takie wagony jak dla bydełka i my jechali. Jechali i stawali, a dłużej stali, jak jechali. W końcu już jeść nie było co, wody brakło, a nadal my nie wiedzieli, w którą stronę nas wiozą. Czy w głąb Rosji, czy do Polski, czy do Niemiec? W końcu ktoś powiedział: Breslau. Toż to Niemcy! Matula tak się zestrachali, że pokarm stracili. Jak że to tak, do Niemiec nas wiozą? My wtedy nie wiedzieli, że to Ziemie Odzyskane, wtedy mówili: powracające. Matula tak się zalękła, że nie mieli czym Broncia karmić i pomarło mu się, maleńkiemu, po drodze. Z tego stresu matczynego, z tej biedy i umęczenia. Pochowali my go przy torach. Matula rewieła, oj zanosiła się. Ale trzeba było jechać dalej.
Na koniec to i my dojechali. Ile to trwało - miesiąc, dwa? Kto to spamięta? Dojechali my. Wrocław, mówią. Patrzym my, a tu kupa gruzu. Gdzieniegdzie maruderzy się chowają. Niemce, cywile, spłoszone pod ścianami przemykają. Jak tu żyć?!
Mówią: do Borka jedźcie, tam chałupy się ostali i stoją. Brać - wybierać. Pojechali my. Jak tatko te chałupy zobaczyli to się przerazili, bo to prawe kamienice byli, a nie chałupy, jak nasza! Wille poniemieckie je nazywali. Jak to w takiej żyć? Gdzie krowę trzymać? W tym ichnim ogródeczku, jak chusteczka do nosa? A to jeszcze Niemce po chałupach siedzieli, to jak to, tak włazić i mieszkać z nimi na kupie?
Tatko posadzili nas w rowie, kazali czekać, a sam na rekonesans poszli. Wzięli ze sobą trochę bimbru, żeby było czym płacić i poszli szukać naczelnika. Wrócili po jakimś czasie cali weseli, że chałupę naszli, jak się patrzy, drewnianą, na końcu ulicy. I piwnica pod podłogą jest, będzie można króle hodować! Poszli my, patrzymy, a chałupina prawie taka jak ta, cośmy ją nazad zostawili. Zły ja na tatkę był i siostry moje i mówim, żeby po pańsku pomieszkać trochę, z tą ich całą porcelaną w łaźniach, co to nie wiadomo, do czego, i z tymi fikuśnymi zazdrostkami w oknach i z tymi rozkosznymi, zdobionymi przedmiotami. A tatulo na to: niedobrze, jak kto wyżej sra, jak dupę ma. I tak my osiedli w tym drewniaku.
O widzi paniusia, i już Zaolziańska i paniny hotelik!
No i nie wiem, co było dalej. Czy pan Antoni ostatecznie pogodził się z wyborem ojca, czy hodowali te króliki pod podłogą? A może przenieśli się do jednej z "pańskich" kamienic i paśli krowę wśród margerytek i lewkonii? Liczę na to, że jeszcze kiedyś pan Antoni podwiezie mnie z lotniska lub ze stacji i wtedy, być może, dowiem się reszty. Ale tylko być może, bo był tak samo stareńki, jak jego wysłużony samochód, który pan Antoni prowadził powoli i z godnością. Samochód kolebał się na boki, poskrzypywał, zgrzytał... może już się wysłużył i już nigdy się nie dowiem, jak to się stało, że pan Antoni ostatecznie stał się taksówkarzem.