Archiwum marzec 2016


mar 11 2016 Jak przeżyłam szewski poniedziałek
Komentarze: 0

 Jakoś tak jesienią udałam się na Słowenię. Wstyd przyznać, ale nie do końca wiedziałam, gdzie na mapie znajduje się  ten kraik, który wygląda tak, jakby stwórca rozpostarł palce i umieścił go w zagłębieniu swojej dłoni.

Ljubljana, stolica Słowenii,  jest miastem, a w zasadzie miasteczkiem, jak z bajki. Wszystko tutaj znajduje się w zasięgu ręki, wszędzie można dojść pieszo i niespiesznie. Prawdziwy raj dla leniwych turystów: miniaturowe stare miasto gdzie od katedry do zamku można przejść w pięć minut, od zamku do rynku przez kolejne pięć minut, od rynku do targu nawet krócej… Knajpki wprost wpadają na człowieka, ludzie są gościnni i serdeczni.  To urocze miasteczko, zwane miastem smoka, było swego czasu świadkiem ważnych, historycznych wydarzeń. Wieść gminna niesie, że to aż do Słowenii dotarł Jazon i jego drużyna poszukująca złotego runa i to tutaj właśnie walczyli ze strzegącym go smokiem. Historii o smoku można tu usłyszeć znacznie więcej, można też zobaczyć go praktycznie wszędzie i na wszystkim. Ljubljana szczyci się hotelem Slon (słoń), zbudowanym ponoć w miejscu postoju Hannibala, który przeprawiał się przez góry na słoniach w czasie wojny punickiej. A zamek lublański podobno wznieśli pierwotnie Celtowie.

Warto odwiedzić to piękne miejsce, które troszeczkę przypomina domek dla lalek: jest piękne, zadbane, pastelowe,  bardzo czyste i eleganckie. Weekendowy wypad do stolicy Słowenii może być dla wszystkich prawdziwą odskocznią od codzienności.

Jednakże nie byłabym sobą, gdyby moja wyprawa odbyła się zwyczajnie i bez zakłóceń. Przynajmniej w jedną stronę. Już na Okęciu okazało się, że co prawda udało mi się załapać na lot bezpośredni, ale do Słowenii będę lecieć pierdolotką, czyli turbośmigłowcem - samolotem tak małym, że bagaż podręczny oddaje się przed wejściem na pokład do głównego luku bagażowego, bo za nic nie da się go upchnąć na pokładzie;  i tak głośnym i chwiejnym, że sztorm na Bałtyku przy dziesiątce to mały pikuś. Pan Pikuś ;)

Głucha i wybujana na maksa wysiadłam z samolotu i udałam się do budynku wielkości kiosku Ruchu, czyli lokalnego lotniska. Przed wyjazdem przeprowadziłam rozpoznanie bojem i dowiedziałam się, że taksówki absolutnie nie przyjmują kart płatniczych. Postanowiłam zatem uzbroić się w twardą walutę i w tym celu udałam się do bankomatu. Ten był uprzejmy połknąć moją kartę zupełnie bez uprzedzenia i trwał niewzruszony moją trudną sytuacją. Postanowiłam nie łamać się tak od razu, bo twardym trzeba być, nie miętkim. Wyciągnęłam z czeluści swej subtelnej damskiej torebki telefon służbowy, żeby zadzwonić do banku zwizualizowanego na bankomacie, kiedy okazało się, że jakimś cudem mój roaming akurat w Słowenii nie działa. Przyznam szczerze, że tutaj już zaklęłam szpetnie pod nosem. Ale nie ze mną te numery, Bruner. Wyciągnęłam z zanadrza telefon prywatny i prawie udało mi się z niego zadzwonić, bo nawet wybrałam numer do banku. Jednakże był to mój szewski poniedziałek, ponieważ mój prywatny telefon rozładował się zaraz po pierwszym sygnale. Power bank został w domu na stole, naładowany na sto procent. Spojrzałam nerwowo na zegarek – do spotkania z klientem zostało niespełna czterdzieści minut, a ja nawet nie wiedziałam, jak daleko jestem od miasta.

Postanowiłam działać. Zaczepiłam jakiegoś sympatycznie wyglądającego mężczyznę z identyfikatorem lotniskowym przypiętym do klapy marynarki. Na wszelki wypadek zaciągnęłam go przemocą do bankomatu, choć bronił się i wyrywał – no niestety, jego angielski nie był na tyle dobry, żeby pomógł mu zrozumieć, że nie chcę go obrabować, a wręcz przeciwnie – sama potrzebuję pomocy. Od bankomatu postanowiłam się nie oddalać pod żadnym pozorem na wypadek, gdyby jednak zmienił zdanie i po pewnym czasie zdecydował się wypluć moją kartę, co już kiedyś mi się zdarzyło w Anglii.

Pracownik lotniska skrobał się po czole, malowniczo czochrał grzywkę, pocił się i krzywił patrząc na mnie, kiedy odstawiałam pantomimę pod tytułem: zeżarło mi kartę, ratuj dobry człowieku. Ja zaś zastanawiałam się w duchu, jakie są kryteria doboru personelu lotniskowego, skoro znajomość angielskiego, dość oczywista sprawa na innych lotniskach, nie jest tutaj jednym z nich.

W końcu pojął, o co mi chodzi. Wyciągnął swój telefon, zadzwonił do banku, słuchał ich odpowiedzi stanowczo za długo, jak na moje skołatane nerwy, a następnie on odstawił pantomimę pod tytułem: stój tutaj kobieto nie wiadomo skąd, wariatko ty jakaś, i czekaj na gościa od bankomatu, który już tu jedzie, żeby ci wyciągnąć twoją zakichaną kartę i daj ty mi wreszcie święty spokój. Przynajmniej tak to odebrałam.

Gość od bankomatu pojawił się po pół godzinie. Niespiesznie wysiadł z samochodu (mnie zaczął się już z nerwów kurczyć żołądek), niespiesznie otworzył bankomat od zadniej strony, niespiesznie wyciągnął z niego moją kartę, niespiesznie omiótł mnie spojrzeniem, jakby sprawdzając, czy jestem godna zwrotu i powiedział najczystszym w świecie angielskim: ten bankomat nie działa. I wskazał kartkę z tą że informacją przymocowaną do bankomatu. Oczywiście, informacja była po słoweńsku.  A bankomat dość sprawnie połknął moją kartę, jak na nieczynną maszynę.

Podziękowałam nadzwyczaj uprzejmie, przez zaciśnięte zęby i nie zaryzykowałam próby podjęcia gotówki w sąsiednim bankomacie, jak zalecał wyciągacz kart. Wsiadłam natomiast rączo do taksówki, prosząc kierowcę, żeby najpierw zatrzymał się przy jakimś bankomacie, a dopiero później pomknął chyżo pod wskazany adres. Mina kierowcy, kiedy poprosiłam o podwózkę do bankomatu – bezcenna. Spojrzał najpierw na dwa bankomaty stojące przed wejściem na lotnisko, następnie na mnie, chrząknął i chyba tylko wrodzona grzeczność pozwoliła mu wstrzymać się do komentarza. Spotkanie z klientem właśnie się zaczęło. Przynajmniej teoretycznie.

Wyjechaliśmy na trasę szybkiego ruchu i, zgodnie z założeniem, zaczęliśmy szybko zmierzać w stronę majaczącego na horyzoncie miasta. Odetchnęłam, niekoniecznie z ulgą. I w sumie słusznie, że odetchnęłam bez ulgi, bo prawie w tym samym momencie taksówką rzuciło na bok i stanęliśmy. WTF?!!! - pomyślałam bez entuzjazmu. Złapaliśmy gumę… No i nie uwierzycie: taksówkarz niespiesznie wysiadł z samochodu, niespiesznie obejrzał kapcia, niespiesznie udał się do bagażnika… a mnie wreszcie i ostatecznie trafił szlag. Parszywy szewski poniedziałek!!!

Kiedy ostatecznie udało mi się dotrzeć na spotkanie, mój klient, osoba niezbyt wylewna z natury, chwycił mnie w objęcia jak własną matkę/córkę/narzeczoną (niepotrzebne skreślić). Spóźniłam się prawie o dwie godziny.  Dowiedziałam się, że on myślał, że się zgubiłam, a przynajmniej zostałam porwana. Ponieważ nie miał do mnie telefonu, obdzwonił kogo się dało, w tym mojego szefa oraz kilka biur zagranicznych mojej firmy. Ponieważ otrzymał potwierdzenie, że ostatni raz łączyłam się z ludźmi z lotniska w Warszawie, poinformował wszystkich zainteresowanych, że zaginęłam i spowodował, że w każdym zakątku świata rozpoczęto poszukiwania na szeroką skalę, pierwotnie ograniczając się, oczywiście, do niezliczonych rozmów telefonicznych. Ja byłam daleka od tego zgiełku. Mój roaming szczęśliwie nie działał.

Nic to – pomyślałam – teraz to już z górki. O, jakże dalece się myliłam!

Latawica : :
mar 02 2016 Jak przejechałam się na babach
Komentarze: 0

 Żeby nie było, że tylko latam, opowiem wam dzisiaj pewną przygodę samochodową.

Kilka lat temu, wczesną wiosną, w czasach, kiedy jeszcze szkoliłam nauczycieli, wybrałam się samochodem na jedno z takich szkoleń zorganizowanych w Ciechanowie. Pogoda była iście wiosenna – jak to w lutym ;) A tak serio - w ogóle nie było śniegu, temperatura na plusie, szosa sucha, mały ruch – żyć, nie umierać! Podążałam krajową siódemką wyglądając znaków wiosny. Uwielbiam jeździć siódemką. Wokół mnie roztacza się wielka przestrzeń, prawie w ogóle nie ma banerów reklamowych, jedzie się spokojnie i wygodnie. I tak sobie jechałam słuchając ulubionego wykonawcy; jechałam aż do Płońska. W Płońsku odbija się w prawo na Ciechanów. Kiedy tylko skręciłam w prawo, zauważyłam ciemną chmurę, która troszeczkę mnie zaniepokoiła. Szkolenie miało się zacząć za czterdzieści pięć minut. Dam radę – pomyślałam.

Dość nieoczekiwanie zaczął prószyć drobny śnieżek. Z początku prawie niezauważalny, gwałtownie przybierał na sile, aby ostatecznie zamienić się w  śnieżycę. Otaczały mnie wirujące płatki śniegu, nacierały na samochód z każdej strony tworząc wrażenie szklanej kuli. W okolicach Sochocina zaczynał się lekko pagórkowaty teren, droga zwężała się nieco. Przede mną co pewien czas wyrastały pojazdy ustawione w przedziwnych pozach i kierunkach na poboczu i na drodze. W lasku na poboczu buksowały TIRy, które nie dawały rady podjechać pod górkę. Mijałam je snując się 30 km/h, z kolanami drżącymi jak osikowe liście. Posuwałam się konsekwentnie do przodu, choć w ślimaczym tempie. Czekali na mnie nauczyciele, więc nie mogłam sobie odpuścić.

Na ostatnim wzniesieniu, z którego widać już Ciechanów, odetchnęłam z ulgą. Teraz to już tylko kwestia minut i będę na miejscu. Nagle, z przeciwka, nadjechał rozpędzony TIR, który trącił boczne lusterko mojego samochodu. Poczułam, że samochód okręca się wokół własnej osi, i to raczej on przejął teraz panowanie nad kierownicą. Okręciliśmy się kilka razy i łagodnie wylądowaliśmy w zaśnieżonym rowie. Na prawym boku.

Zawisłam na pasie bezpieczeństwa w dość niewygodnej pozie, a przed moimi oczami tkwiła w śniegu  jak wielki wykrzyknik tablica z nazwą miejscowości: Baby. W tle śpiewał słodkim głosem mój ulubiony wykonawca.

Najpierw poruszałam wszystkimi kończynami, żeby stwierdzić, czy czegoś nie złamałam. Następnie wyplątałam się z pasa i sięgnęłam po telefon. Ponieważ samochód był służbowy, pierwszą osobą, którą należało zawiadomić o zdarzeniu, był mój przełożony. Zadzwoniłam do niego i zagaiłam niepewnym głosem: Cześć! Tylko się nie denerwuj. Siedzę w rowie.

- Co ty nie powiesz? – uprzejmie zdziwił się mój szef – A przypadkiem nie w samochodzie, w drodze na szkolenie?

- No tak, w samochodzie. Ale w rowie – uściśliłam – Wpadłam w poślizg i utknęłam w rowie.

- A! Teraz rozumiem. Coś ci się stało? Potrzebujesz karetki, pomocy drogowej?

 - W sumie to nie wiem. Siedzę w środku – odparłam.

- A mogłabyś wyjść na zewnątrz, obejrzeć samochód i powiedzieć mi wreszcie, co konkretnie się stało?!

Złote myśli wujka dobra rada: wyjdź z samochodu. Ale jak? Jak już wspominałam, samochód leżał na drzwiach pasażera, co spowodowało, że drzwi kierowcy znajdowały się na górze jak właz czołgu. Ponieważ jechałam na szkolenie, miałam na sobie spódnicę oraz buty na obcasach. Idealny zestaw wspinaczkowy. Pociągnęłam zamknięcie – drzwi odskoczyły. Dobra nasza! Leżąc na drzwiach pasażera wypchnęłam drzwi kierowcy nogami i zaczęłam przesuwać się do góry. Najpierw wystawiłam na zewnątrz nogi, następnie cztery litery, już nie osłonięte spódnicą, ponieważ ta zadarła mi się na głowę, kiedy się przesuwałam w stronę wyjścia. W końcu jakoś wylazłam z samochodu, zeskoczyłam w śnieg po kolana (niesamowite doznanie!), rozczochrana, zziajana i czerwona na twarzy.

Na przeciwległym poboczu stało trzech lokalesów ustrojonych w robocze ubranka i gumofilce. Palili papierosy, które nonszalancko zwisały im z kącików ust. Panowie stali tuż przy tablicy „Baby”, stanowiąc wdzięczną przeciwwagę do nazwy miejscowości. Gapili się na mnie dość obcesowo. Zapewne widok mojej dolnej części ciała wywarł na nich niezatarte wrażenie.

Ogarnęłam się nieco, podeszłam do trzech muszkieterów i zapytałam słodkim głosem: Czy panowie mogliby mi pomóc?

Najstarszy muszkieter wyjął peta z ust, splunął fachowo w śnieg i powiedział flegmatycznie: Nie da się…

Dało mi to do myślenia: nawet nie drgnęli i wiedzieli, że się nie da? To co, niby w bagno wjechałam?!

- A dlaczego? – uśmiechnęłam się słodziutko.

- Bo tu trzeba ludzi i sprzętu.

- Panowie, bądźcie ludźmi – odwołałam się do ich uczuć – Jest was trzech, dacie radę mnie wypchnąć. A ja na szkolenie jadę do Ciechanowa. Czterdziestu nauczycieli czeka tam na mnie!

- Nauczyciele – westchnął drugi z muszkieterów – Czego, pani, oni tych naszych dzieciów uczo. I to z naszych podatków idzie!

- No tak – poddałam się – skoro nie możecie mi panowie pomóc, to teraz szef mnie z roboty wyleje.

Najwyraźniej podziałało to na wyobraźnię panów, ponieważ jeden z nich pośpieszył z pocieszeniem: nie martwi się pani. Zara tu taki warszawiak podjedzie. Dżipa ma z wyciągarką, wszystkich po kolei z rowu wyciąga. Pani czeka.

Czekałam. Telepałam się na śniegu. Panowie poczęstowali mnie skrętem na rozgrzewkę. Kielicha odmówiłam w nadziei, że zaraz jednak pojadę dalej. W międzyczasie wykonałam telefon do koordynatorki z Ciechanowa, że trochę się spóźnię z przyczyn technicznych. Po dobrym kwadransie na horyzoncie pojawił się warszawiak. Podpiął mój samochód do wyciągarki i powoli ciągnął ku drodze. Samochód trzeszczał, już, już prawie stał na drodze kiedy… pękła linka wyciągarki i mój pojazd z powrotem rymsnął do rowu. Rozległ się brzęk szkła. Przymknęłam oczy i oczami wyobraźni już widziałam, jak wszystkie szyby z prawej strony lądują w śniegu. Warszawiak nie poddał się łatwo. Ponownie podczepił linkę i wreszcie wyciągnął mój samochód na szosę. Trzej muszkieterowie podążyli ze mną na oględziny. Samochód był nietknięty, bez jednego zadrapania, czy wgniecenia. Wszystkie szyby były całe.

- Musi w śnieg się wyłożył. Ciekawość, co to brzękło – powiedział jeden z muszkieterów, a mnie nagle olśniło. W bagażniku miałam butelki zwrotne. Obiecałam mężowi, że w drodze powrotnej kupię mu Ciechana…

- Ile się należy za pomoc? – zwróciłam się do warszawiaka.

- Przyjdzie wiosna, to pani w polu odrobi – uśmiechnął się pod wąsem.

- Dziękuję serdecznie. No to lecę, może tak bardzo się nie spóźnię – powiedziałam, wskakując na fotel.

- Popatrz no, jaka zawzięta, skubana – doleciał mnie jeszcze głos jednego z muszkieterów.

I tak to przejechałam się na babach ;) A, nie uwierzycie, spóźniłam się tylko pół godziny, a wszyscy nauczyciele czekali. Dziękuję Aniu!