Archiwum luty 2016


lut 29 2016 Branko, który uważa, że lepiej już było...
Komentarze: 0

  Jakoś w ogóle nie mogłam sobie wyobrazić Serbii. Jedyne skojarzenie, jakie miałam z tym krajem, a właściwie z Jugosławią, to Franek Dolas, któremu przed Niemcami ratowali skórę bracia Jugosłowianie w wysokich baranicach i kożuchach. W ogóle nie pasowało mi to do obrazu kraju, który co prawda nie jest członkiem Unii, ale przecież nie mógł pozostać w XIX wieku, kiedy cała Europa zadomowiła się już na dobre w wieku XXI.

Z lotniska odebrał mnie Serb, który nie mówił ani słowa w żadnym ze znanych mi języków. Wyjątkowo mi to odpowiadało, ponieważ mogłam spokojnie kontemplować widoki. Przede wszystkim uderzyło mnie poczucie komunistycznej urawniłowki – Belgrad wyglądał dokładnie tak, jak dowolny kraj byłego bloku komunistycznego: ohydne wysokościowce, sprawiające wrażenie nietkniętych remontem od czasu, kiedy je wybudowano, wielkie przestrzenie parków zaplanowane przez urbanistów w miejscach, na które zabrakło pomysłu architektonicznego. Co go natomiast wyróżniało, to ślady wojny domowej, wciąż żywe i świeże, jakby pozostawione celowo dla oczu potomnych. W samym centrum miasta zobaczyłam zbombardowany przez NATO budynek Ministerstwa obrony Serbii. Budynek bez okien, z wyraźnymi śladami wybuchu i pożaru. Wewnątrz widoczne były porozbijane meble, jakieś papiery. Poza tym miasto sprawiało wrażenie czystego, choć biednego.

Mój hotel, a w zasadzie hostel, znajdował się w ścisłym centrum Belgradu i zaledwie kilkanaście schodów dzieliło mnie od deptaka Knez Mihailova, głównej atrakcji turystycznej stolicy. Deptak – jeden  z najstarszych zabytków Serbii, jest ponoć kontynuacją traktu rzymskiego, a przemierzając go do samego końca można dojść do twierdzy Kalemegdan otoczonej starym parkiem i dwiema rzekami: Sawą i Dunajem. Nie mogę powiedzieć, że Belgrad jest piękny lub interesujący. Jest raczej biedny i próbuje tę swoją biedę pokryć reklamami – tanim blichtrem zachodu. Z mizernym skutkiem. Jednakże jego atrakcją są dla mnie ludzie, mili, otwarci, spędzający czas razem w przestrzeni publicznej. Nie tylko kawiarnie i restauracje są pełne mieszkańców Belgradu (nie ma tu zbyt wielu turystów). Jest ich mnogość w licznych staromiejskich galeriach, gdzie przy lampce wina dosłownie kłębią się wśród dzieł sztuki. Księgarnie pełne są koneserów druku, nawet kramiki bukinistów oblegane są tłumnie. Ludzie spacerują gromadnie deptakiem, przystając by posłuchać licznych zespołów muzycznych i pojedynczych grajków koncertujących pod gołym niebem. Pełno ich w parkach i nadrzecznych bulwarach. Młodsi i starsi przysiadują na ławkach  tocząc dysputy, lub grają w szachy i warcaby na specjalnie do tego przeznaczonych betonowych stolikach, otoczeni liczną gromadką bardzo zaangażowanych kibiców.

Ale to co mnie najbardziej uderzyło, to to, że najwyraźniej nie dotarła tu jeszcze  idea ageizmu. Starsi są tutaj równoprawnymi użytkownikami przestrzeni publicznej. Są widoczni, szanowani i wręcz hołubieni, zadbani i zadowoleni z życia spotykają się w ulubionych restauracjach i kawiarniach, zapraszani przez kelnerów do „swoich” stolików popijają herbatę z cienkich szklanek tkwiących w ciężkich, platerowanych koszyczkach, zajadając się sernikiem, który w Serbii jest słony i serwowany z naturalnym jogurtem.  Nie znają języków obcych, no, może poza rosyjskim, który już nieco zardzewiał, ale są ciekawi świata i ludzi. Pewien starszy pan podszedł do mnie w restauracji i zagruchał coś po serbsku. Przepraszam , nie rozumiem – odpowiedziałam po polsku i uśmiechnęłam się. Starszy pan pomyślał chwilę, nie przestając się uśmiechać dotknął mojego  ramienia i powiedział: where?

Polska – odpowiedziałam. Twarz starszego pana jeszcze bardziej się rozjaśniła. Wskazał na siebie, na mnie, uniósł kciuk w górę i powiedział: Polska-Srb-friend. Uśmiechnął się, wrócił do swojego stolika, gdzie powiedział coś do towarzyszy, a oni, jak na komendę, wszyscy do mnie pomachali i posłali mi słoneczne uśmiechy. Dostałam lajka w Serbii, to było bardzo miłe.

Na lotnisko odwoził mnie inny kierowca. Czekał przy recepcji, a kiedy mnie zobaczył zapytał bezbłędnym angielskim: czy życzy pani sobie, żeby pomóc jej z walizką? Od razu włączył mi się namierzacz ciekawych historii. Skąd zna pan tak dobrze angielski – zapytałam. O, to długa historia – odparł, a ja zamarłam w oczekiwaniu wlepiając wzrok w prawie nowe BMW (!), które miało być moją taksówką.

Z wykształcenia jestem lekarzem fizjoterapeutą, a specjalizację robiłem w Stanach Zjednoczonych – zaczął, a ja aż ugryzłam się w język, żeby nie krzyknąć : i co ty robisz w tej taksówce, człowieku?!

 Za czasów Tito Jugosławia była bogatym krajem, byliśmy potęgą gospodarczą.  Mieliśmy kontrakty na zachodzie, ludzie zarabiali masę pieniędzy. Tito jako jedyny w bloku komunistycznym miał za nic Stalina. Żyło nam się jak u pana boga za piecem. Po śmierci Tito wszystko runęło i Jugosławia zaczęła powoli rozpadać się na niezależne republiki. Moja pensja stopniała do 200 Euro i musiałem kombinować, żeby utrzymać rodzinę. Po rozpadzie Jugosławii państwa zachodnie chciały inwestować w Serbii, ponieważ wyczuły łatwy interes. Korzystały z naszych zasobów i taniej siły roboczej. Trochę przeszkadzał im brak infrastruktury, ale od czego pomysłowość i chęć zarobku? Ludzie remontowali swoje mieszkania i wynajmowali je dyrektorom i pracownikom firm zagranicznych, sami gnieżdżąc się po kilka rodzin w jednym, a ja wziąłem swoje oszczędności, dopożyczyłem trochę pieniędzy  i kupiłem cztery BMW prosto z salonu. Zatrudniłem jeszcze trzech kierowców i zaczęliśmy wozić panów dyrektorów po mieście i okolicy. Interes kwitł do czasu, kiedy na dobre zaczęła się wojna domowa. Firmy zachodnie jedna po drugiej zwijały się  z Serbii, a ja zostałem z ratami leasingu do spłacenia i bez klientów, na których mógłbym zarobić. Co gorsza, jeden z samochodów został skradziony i firma leasingowa zażądała natychmiastowej spłaty z powodu braku zabezpieczenia. To poważnie nadszarpnęło mój budżet. Niedługo potem drugi z samochodów uległ poważnemu wypadkowi i okazało się, że polisa nie pokrywa tego rodzaju szkody. Zostałem z dwoma samochodami i kupą długów. Musiałem zwolnić pracowników. Od jakiegoś czasu ja i mój syn, który z zawodu jest informatykiem, wozimy gości z lotniska, żeby zarobić na utrzymanie. Dogadaliśmy się z kilkoma hotelami i wozimy głównie gości z zagranicy, bo lokalni taksówkarze nie mówią po angielsku i nie można u nich zapłacić kartą. Co tu dużo gadać – różowo nie jest, ale zawsze może być gorzej, bo lepiej to już było. Za czasów Tito.

Zapadło niezręczne milczenie. Branko  zapewne czekał na moją reakcję, ale cóż ja mogłam mu doradzić? Żeby z taką znajomością języka i z takim fachem w ręku wyjechał szukać szczęścia na zachodzie? A co, jeśli on czuł, że jego miejsce jest właśnie tutaj, w Serbii? I tu przypomniała mi się pewna znajoma, która powiedziała mi kiedyś, że latam po świecie jak kot z pęcherzem, zamiast wyjechać do jakiegoś fajnego kraju i w końcu osiąść na stałe. No tak, to może i byłoby dobre rozwiązanie, tylko że moje miejsce jest w Polsce, podobnie jak Branka miejsce jest w Serbii, a miejsce Saszy jest na Syberii. Im więcej podróżuję, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że nie pasuję nigdzie, oprócz Polski. Bo wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.




Latawica : :
lut 26 2016 Sasza, co strzelał z kałasza
Komentarze: 0

 8.20 rano. Nieludzka pora po prawie siedmiu godzinach lotu w niewygodnym fotelu, w rozklekotanym Airbusie, w którym podczas startu wypadały po kolei panele z lampkami do czytania.

Ostatnią godzinę spędziłam uwieszona okienka, żeby zobaczyć tę sławną - niesławną Syberię, uszczknąć choć troszkę z góry, zrozumieć. Poraził mnie ogrom przestrzeni i pustki. Przez dobrą godzinę lecieliśmy nad gęstymi lasami, czasem widać było rzeki, czasem jeziora, ale żadnych miast, wsi czy choćby pojedynczych domów i dróg. Pod nami wielka przestrzeń, nieokiełznana i piękna przyroda.

Kiedy samolot zaczął zniżać się do lądowania, z przerażeniem zarejestrowałam, że siadamy wśród drzew i nadal nie widzę żadnych oznak zagospodarowania przestrzeni. No owszem, pas startowy. No owszem, lotnisko wielkości większego dworca PKS, ale wokół gęsty las. Gdzie jest to miasto?!

Z samolotu wysiadłam ostatnia, do końca zaciekle walcząc z kozakami, które za nic w świecie nie chciały mi wleźć z powrotem na nogi. Jakby ktoś w nocy podmienił mi buty na mniejsze o co najmniej jeden rozmiar. Podążyłam za tłumem ziewających i czochrających się współspaczy, żeby tylko nie zostać sam na sam z agorafobią, która mi się dość nieoczekiwanie ujawniła.

Celnik był uprzejmy zdziwić się na widok polskiego paszportu i nawet zawołał dwóch kolegów, żeby sobie obejrzeli tę babę – dziwo. Pieczołowicie przestudiował wizę, porównał mnie z załączonym obrazkiem i wreszcie dał znak, że mogę sobie iść. Pospieszyłam niecierpliwie do wyjścia. Miał tam na mnie czekać umówiony taksówkarz z hotelu. Jest! Uff, kamień z serca! Trzyma wiotką kartkę z moim imieniem i nazwiskiem: Мрс Хелена Пачуска. No wzruszyła mnie ta Mrs, taka światowa, taka zachodnia w tej syberyjskiej głuszy. I ubawiło mnie domniemanie, że „rozbieram” cyrylicę. A co, jeśli nie? Jak u boga miałabym się domyślić, że to o mnie chodzi?

Uśmiechnęłam się porozumiewawczo do mężczyzny trzymającego kartkę. Wiecie, ten międzynarodowy znak – to na mnie czekasz. Bez mrugnięcia powieką i cienia emocji przejął moją walizkę i bez słowa obrócił się na pięcie. Szybkim krokiem skierował się ku wyjściu, a ja starałam się za nim nadążyć i, broń boże, nie stracić go z oczu. Kiedy doszliśmy do japońskiej terenówki mój kierowca otworzył drzwi i gestem zagonił mnie do środka. Niemowa – przemknęło mi przez myśl. No cóż, dzisiaj nie będzie historii z życia taksówkarza.

Ruszyliśmy z kopyta. Szyba mandatówka pęknięta po całości na ukos i niemożebnie zachlapana błotem. Pod lusterkiem smętnie dyndają choinki zapachowe – na oko ze dwanaście. Kierownica z prawej strony – każdy manewr wyprzedzania poprzedzonym gwałtownym wyrzutem ciała kierowcy w lewo. Zapowiada się ciekawie.

Nagle – dzwoni telefon. Kierowca odbiera (ha!, czyli jednak nie jest niemową!): Mama! Ile razy mówiłem, żebyś do mnie nie dzwoniła, kiedy jestem w pracy! Co Sasza, co Sasza?! Gościa do hotelu wiozę, z samej Polski! Co mnie obchodzi twoja kapusta? Nie możesz poszatkować  sama? No nie, nie mogę, kiedy niby mam do ciebie przyjechać na to twoje zadupie? Tak, zadzwonię wieczorem.

Ośmielam się troszkę i zagajam: a ile pańskiej mamie lat? Kierowca nieruchomieje zaskoczony i wykrzykuje rozradowany: mówicie po rosyjsku?! Mama ma osiemdziesiąt trzy lata. Nie ma co się przejmować, niech sobie radzi sama. Zresztą, ojciec może jej pomóc.

A ile ojciec ma lat? – dociekam i łapię jego uśmiechnięty wzrok w lusterku: osiemdziesiąt pięć – odpowiada. Świetnie sobie radzą oboje. Zresztą, jak mi tam się do nich wybrać. Przecież mieszkają we Władywostoku. Bo ja z Władywostoku jestem. Kiedy skończyłem osiemnaście lat, wzięli mnie do wojska, do Odessy. Moriakiem byłem, na okrętach pływałem, z kałasza strzelałem.  Ech, życie… W Odessie poznałem swoją żonkę. Zdecydowaliśmy osiąść w mieście w połowie drogi od jej i od moich rodziców, żeby było sprawiedliwie. No i tak wypadło, że tutaj. Równo po pół. Nie było łatwo, bo to środek niczego, trzeba było od początku, od zera zaczynać. No ale żonka dobrą pracę w bibliotece dostała, a ja pracowałem w takim jednym zakładzie, dopóki go nie sprzedali i przyszło iść na swoje. Pożyczyłem rubelki, samochód kupiłem. I wożę gości z całego świata, naszą Syberię pokazuję. Dzieci u nas trójka. Starsi syn i córka już na swoim. Syn w Moskwie na stażu, córka za mężem do Krasnojarska pojechała.  A najmłodsza Oleńka to taki „wypadek przy pracy” – tu mrugnął porozumiewawczo – ale świata poza nią nie widzę. Taka przylepka, nic tylko tatko i tatko. A ja słyszałem – podszedł mnie nieoczekiwanie – że w Polsce duży problem z jabłkami macie.

Tak? – zdziwiłam się uprzejmie – a ja słyszałam, że to wy macie problem, bo jabłek nie macie, odkąd przestaliście u nas kupować.

O nie! – zaperzył się – jabłek u nas jest w bród. W kraju Krasnodarskim sady u nas sławne. Nowe, czysto rosyjskie odmiany jabłek, gruszek i śliwek tam hodują. A te wasze to chemikaliami polewane, niezdrowe.

Nie wdawałam się w dyskusję. Propagandy nie przegadasz, a po co wyjaśniać, skoro wieść gminna niesie, że to winni się tłumaczą.

Sasza zerknął na mnie z niepokojem, coś mu chyba nie pasowało, że zamilkłam.

 A wy u nas pierwszy raz? – zainteresował się.

Pierwszy – ziewnęłam rozdzierająco – zawsze chciałam zobaczyć ruską głubinkę i przestrzeń Syberii – tu huknęłam głową w szybę -  Co się stało?! Coś omijaliśmy?

A nie – zaśmiał się szelmowsko Sasza – skręciłem, żeby wam pasiołek pokazać. Pasiołki u nas sławne. Wszystkie domy ręczna robota. Okna obramione koronkową snycerką. O, a w tym niebieskim jest dom przyjaźni rosyjsko – niemieckiej. Sama Angela Merkel tu była. W tym niebieskim, widzicie? Dajcie tylko znać przez recepcję, jeśli chcecie to i w tajgę zawiozę, pokażę. A i po mieście oprowadzę, objaśnię. Ja tu całe życie przeżył i tu zdechnę. O, to ten hotel. Należy się tysiąc pięćset rubli. Wezmę walizkę.

Nie miałam rubli, jeszcze nie zdążyłam wymienić. Sasza przyjął pięć Euro z namaszczeniem i skinął głową z godnością, jak car.

Jak by co – powiedział jeszcze kłaniając się lekko.

Jasne – odpowiedziałam porozumiewawczo.

Latawica : :
lut 24 2016 Babcia z Londynu i babula z dziadeczkiem
Komentarze: 0

Ta historia jest wyjątkowa, bo wielowątkowa, a do tego, co zdarza się nadzwyczaj rzadko, ma swoje „to be continued”, gdyż z taksówkarzem spotkałam się ponownie i udało nam się dopowiedzieć jego historie do końca.

A było to tak:

Wypadło mi lecieć w listopadzie na Syberię. Niedaleką. Nie tam, gdzie kończy się mapa i wzrok ludzki nie ogarnia przestrzeni, lecz tam, gdzie miasta znajdują się w niejakim zagęszczeniu i syberyjska głubinka nie wydaje się aż tak straszna.

Syberia – na dźwięk tego słowa większość rodaków stukała się z politowaniem w głowę. Po co tam lecisz? Przecież tam nic nie ma! No i jest zima. A do tego Polaków tam zsyłali, a ty tak dobrowolnie?

No, można by rzec, że pod niejakim przymusem, ale jednak to wciąż nie to samo, co tłuc się pociągiem i więzienną kibitką. Zawsze to komfort podróży nieporównywalny, a i gwarancję powrotu mam w kieszeni, więc czego się bać? Zresztą, wyboru wielkiego nie ma. Praca to praca, trzeba robić swoje.

Zaczęło się późnym wieczorem na Okęciu. Siedzę sobie i już czuję, że ta wyprawa będzie inna, niż wszystkie, bo kiedy leci się na wschód, jest zawsze inaczej. Od samego lotniska. Bo ludzie są jacyś tacy spokojniejsi, nie przepychają się w samolocie, biznesmeni mniej zblazowani, obsługa Aeroflotu przyjaźniej nastawiona do pasażerów i bardziej opiekuńcza. Zasadniczo czuje się różnicę. I tak sobie siedzę i myślę, aż tu nagle, na przeciwległym końcu hali odlotów pojawia się kobieta, babcia w zasadzie, która patrzy wprost na mnie (znacie to uczucie, prawda?), idzie wprost na mnie i już wiem, że za chwilę coś się wydarzy. Babcia zbliża się, siada tuż koło mnie i zaczyna do mnie mówić po rosyjsku jak do starej znajomej, której nie spodziewała się spotkać w Polsce: tak, tak, kochana. Wracam z Londynu od Jury. Synek im się urodził, taki udany! Dali mu Brajan, nie wiem, jak to będzie po naszemu. Jura zadzwonił i mówi: siadaj mamasza, mówi, w samolot, i dawaj do nas, mówi. Wnusia zobaczysz, pohołubisz. Bilet ci poślę, z wizą pomogę. Ty nawet nie myśl, żeby się wykręcać, mówi. A ja – cała przerażona. Jak to, gdzie mnie, starej, na koniec świata lecieć. Ja w życiu nosa poza swój pasiołek nie wystawiła, a tu tak bierz, siadaj w samolot i leć?! Ale z drugiej strony – wnusia nie zobaczyć? A może ja, stara, już nie dożyję dnia, kiedy wnusio będzie mógł przylecieć do mnie?

Babcia zamilkła na chwilę, a mnie przez myśl przeleciało pytanie – skąd ona u boga wie, że ja mówię po rosyjsku?! I dlaczego podeszła właśnie do mnie, skoro wokół nas kłębi się pokaźny tłumek. Czy moja samotność długodystansowca jest aż tak widoczna, aż tak wyczuwalna, że przyciąga inne samotności, żeby razem, w kupie było raźniej? Zamruczałam coś tam potakująco, a babcia ciągnęła dalej: popatrz no kochanieńka, jaki to teraz świat. Babule za wnusiami ciągną. Nie tak kiedyś było. Kiedyś to wnuki składały nasze stare kości do ziemi. A ty sama daleko? Na Syberię, powiadasz, no, to niech bóg prowadzi. Przysiądźmy razem jeszcze na minutkę, na szczęśliwy powrót. O, już wołają.

Nie spotkałam już więcej babci. W Warszawie wchłonęło nas obie cielsko potężnego Airbusa, rozdzieliło, a w Moskwie na próżno wypatrywałam babuli w tłumie na lotnisku, żeby i jej życzyć szczęśliwego powrotu. I żeby doczekała odwiedzin wnusia. I żeby on jednak chociaż na drugie miał Kola albo Lowa, żeby sąsiadki nie zamęczały jej  pytaniami ki czort ten Brajan. No, ale mądry Polak po szkodzie.

W Moskwie – trzy godziny oczekiwania na samolot. Wylatujemy dopiero o 1.20 w nocy. Co ciekawe, kiedy jest się na lotnisku, czas ciągnie się jak guma do żucia. Albo na odmianę -  jest go stanowczo za mało. Nawet lubię siedzieć na lotnisku, bo mogę obserwować ludzi i wreszcie mam czas, by pomyśleć lub poczytać. No ale nie w środku nocy! I nie przez tyle godzin! Przysnęłam na chwilę i przyśniła mi się moja babcia, która wracała od udoju. Pachniała tak ciepło i słodko, trochę mlekiem, trochę ziołami. Otworzyłam oczy i zobaczyłam obok siebie parę staruszków ubranych po wiejsku. Dziadeczek miał na nogach filcowe walonki, na głowie obowiązkową uszankę, a babula była okutana na krzyż w chustkę z szarej wełny owczej. Babula ustawiła przed sobą na podłodze… tobołek. Nie walizkę, nie torbę podróżną, ale coś, co wyglądało jak kraciasty pled związany w supeł. Niby nic nadzwyczajnego, ale u nas tacy raczej samolotem nie latają. Wyglądali malowniczo na tle bogatych Rosjanek wybierających się na wakacje do ciepłych krajów, które z dumą obnosiły po lotnisku swoje usta na glonojada, różowe, welurowe dresiki od Diora oraz botki Emu całe w świecących dżetach. No to się nazywa culture clash!

Babula zerkała na mnie spod oka i najwyraźniej wypadłam pozytywnie w jej ocenie, bo nagle zakokosiła się wokół mnie i już wiedziałam, że będzie się działo.

No popatrz tylko, rodnaja – zagaiła – stary mój, będzie temu miesięcy osiem nazad, lazł na strych i omsknął się z drabiny. Od tego czasu na płuca zapadł. Doktór powiedział, że sobie coś odbił. Leczyli starego w Tomsku – nie wyleczyli. Kazali do Nowosybirska. Niedaleko, mówią, to tylko 300 kilometrów, dacie radę. Pojechali my do Nowosybirska, a tam dochtóry mówią, że im czasu szkoda na mojego starego tracić, bo on lata swoje już ma i pewnie i tak niedługo umrze. Lećcie, mówią do Moskwy, tam może będą chcieli leczyć. Myślę sobie, Moskwa przecież nie koniec świata, tylko cztery tysiące kilometrów, a może jak raz pomogą? Toż jemu jeszcze żyć a żyć, roków ma dopiero 78, gdzie mu tam umierać?! Zawiezła ja jego w miesiącu lipcu, tera dali znać przez sąsiadkę, żeby go nazad zabierać. Zrobili, co mogli, więcej nie mogą. Ciągle słabuje i pokasłuje, ale ja tak sobie rozumuję, że to przez moskiewskie powietrze, bo kto brzozy z głubinki do miasta przesadza? A ty sama z daleka?  Z Pitera może leci? Nie? Z Polski?! No masz! To i z Polski do nas w głubinkę latają? A za czym? Za pracą? A w Polsce pracy nie staje dla wszystkich? Tak ono i jest, rodnaja. Kraj u nas mocny, mocny! Sławny na całym świecie. Putin u nas jak car-bóg. Wszyscy tu ciągną za lepszym życiem.

W tym momencie ogłoszono, że bramka jest otwarta i zapraszają na pokład samolotu. Nie skomentowałam więc wywodów babuli w kwestiach zatrudnienia, ekonomii i w żadnych innych przez nią poruszonych. Wyciągnęłam kartę pokładową i oczami wyobraźni już widziałam, jak się moszczę wygodnie w fotelu na dalsze siedem godzin lotu, kiedy nagle usłyszałam zaśpiew: Rodnienkaja! Diewuszka!

Babula nie dała łatwo za wygraną: a ty tak z jedną maleńką torebeczką podróżujesz? A, walizkę na bagaż nadałaś. To i dobrze. No, bierz, bierz tobołek, ja wesprę starego. Możesz go wesprzeć z drugiej strony…

Moje puste ręce i ja sama zostaliśmy odpowiednio zagospodarowani. A ja poczułam się częścią rodziny babuli i jej starego -  lekko słabowitego, ale jeszcze nie patrzącego na księżą oborę! Czasoprzestrzeń zakrzywiła się lekko i znalazłam się w świecie, w którym ludzie rozmawiają ze sobą, pomagają sobie nawzajem i nie potrzebują pomocy anonimowych lotniskowych asystentów osób ze szczególnymi potrzebami, bo zapewne nawet nie wiedzą o ich istnieniu. Znalazłam się w świecie, który gdzieś jeszcze jest, a gdzie indziej już go nie ma.

A o taksówkarzu opowiem wam, kiedy już wysiądę o świcie z samolotu.


lut 23 2016 A więc nie chcąc tracić wątku, zacznij...
Komentarze: 0

Początek to słowo klucz. Na samym początku chciałam wyjaśnić, że podróżuję służbowo, a opisuję te niezbyt częste wolne chwile, które łapię pomiędzy spotkaniami, podczas jazdy taksówką, jedząc śniadanie w hotelu czy przesiadując na lotniskach.

Troszkę was pozbawię złudzeń, ale sales people, jak czule nazywa nas branża, nie spędzają czasu na zwiedzaniu, clubbingu i słodkim nicnierobieniu. Czasem znajomi mówią mi: ale masz fajną pracę, latasz sobie, kawał świata zwiedzisz. Prawda jest taka, że kawał świata często ogranicza się do widoku z okna samolotu, lotniska, migawek zza szyby taksówki lub ukradkowego zdjęcia w drodze na kolejne spotkanie.

Nie piszę tego, by narzekać, tylko żeby uświadomić wam, że chwile z mojego życia, które z wami dzielę, to tylko wierzchołek góry lodowej, który widzicie. Reszta kryje się w mroku za obiektywem. Ale może to i lepiej. 

Każdy kraj to nie tylko miejsca, ale przede wszystkim ludzie. I na nich chciałabym się skoncentrować. Zwłaszcza na tych, którzy mnie otaczają na codzień: na stewardessach, taksówkarzach, recepcjonistach hotelowych, współpasażerach. Ci, z którymi się spotykam w miarę regularnie, stanowią moją rodzinę zastępczą, punkt odniesienia, do którego się chętniej wraca w chaosie podróży. Zwłaszcza z taksówkarzami łapię szybko dość bliski kontakt i z radością odkrywam ich drugie ja. Bo każdy taksówkarz to jeżdżąca tajemnica. Niespodzianka na czterech kółkach.

A ponieważ dzisiaj mowa o początku, to zacznę od Polski, a konkretnie od Wrocławia, gdzie spotkałam pierwszego taksówkarza, który wywarł na mnie niezatarte wrażenie i zapoczątkował moją niekończącą się odyseję taksówkarską. A było to tak:

Dwa lata temu udałam się w podróż służbową do Wrocławia. Przyleciałam doń dość późno, więc wsiadłam do taksówki, licząc na to, że w drodze do hotelu się zdrzemnę. Ale nie! Nie dane mi było nawet zmrużyć oka. Powitał mnie miły głos z silnym wschodnim akcentem, który moje sprawne ucho filologa natychmiast wychwyciło. Głos należał do miłego starszego siwowłosego pana Antoniego. - A pan tutejszy? - zapytałam z głupia frant. - Tutejszy? - zaśmiał się kierowca. - Pani, wszyscyśmy tu amerykany. - Amerykany? - zbaraniałam doszczętnie, bo byłam przekonana, że jestem we Wrocławiu ( a może nie?!).

- No tak. Może moja córka, mój synek już są stąd, ale ja to ze wschodu, pani, spod Baranowicz. My tu jak amerykańskie osadniki przyjechali, osiedli. W 1945 tatko z matulą nakaz dostali. Mieli zabrać, co najpotrzebniejsze i przejechać na zachód. Na ziemie odzyskane. Mnie wtedy jak raz na siódmą wiosnę szło. Ja nie chciał jechać. Jak to, wszystko, ot tak, zostawić? I pasiekę i gołębie i króliki i wszystko, wszystko? Ja powiedział do tatula, nie jadziem. A on mnie w pysk, ot tak. Zmilcz durak, mówi, nic tu po naszym chceniu. No i tak się przyszło, że jechać było trzeba. Zabrali my, co się dało, bydełko, pierzynę i trochę mąki i siana i pojechali. Dużo ta u nas tego nie było, bo i skąd. Gospodarka niewielka, gąb do wyżywienia kupa, bo to i ja i moje siostry dwie starsze i bratko pierworodny i ten smyk, co się dopiero urodził. No i tatulo i matka, to siedmioro nas w sumie było. Załadowali nas na takie wagony jak dla bydełka i my jechali. Jechali i stawali, a dłużej stali, jak jechali. W końcu już jeść nie było co, wody brakło, a nadal my nie wiedzieli, w którą stronę nas wiozą. Czy w głąb Rosji, czy do Polski, czy do Niemiec? W końcu ktoś powiedział: Breslau. Toż to Niemcy! Matula tak się zestrachali, że pokarm stracili. Jak że to tak, do Niemiec nas wiozą? My wtedy nie wiedzieli, że to Ziemie Odzyskane, wtedy mówili: powracające. Matula tak się zalękła, że nie mieli czym Broncia karmić i pomarło mu się, maleńkiemu, po drodze. Z tego stresu matczynego, z tej biedy i umęczenia. Pochowali my go przy torach. Matula rewieła, oj zanosiła się. Ale trzeba było jechać dalej.

Na koniec to i my dojechali. Ile to trwało - miesiąc, dwa? Kto to spamięta? Dojechali my. Wrocław, mówią. Patrzym my, a tu kupa gruzu. Gdzieniegdzie maruderzy się chowają. Niemce, cywile, spłoszone pod ścianami przemykają. Jak tu żyć?!

Mówią: do Borka jedźcie, tam chałupy się ostali i stoją. Brać - wybierać. Pojechali my. Jak tatko te chałupy zobaczyli to się przerazili, bo to prawe kamienice byli, a nie chałupy, jak nasza! Wille poniemieckie je nazywali. Jak to w takiej żyć? Gdzie krowę trzymać? W tym ichnim ogródeczku, jak chusteczka do nosa? A to jeszcze Niemce po chałupach siedzieli, to jak to, tak włazić i mieszkać z nimi na kupie? 

Tatko posadzili nas w rowie, kazali czekać, a sam na rekonesans poszli. Wzięli ze sobą trochę bimbru, żeby było czym płacić i poszli szukać naczelnika. Wrócili po jakimś czasie cali weseli, że chałupę naszli, jak się patrzy, drewnianą, na końcu ulicy. I piwnica pod podłogą jest, będzie można króle hodować! Poszli my, patrzymy, a chałupina prawie taka jak ta, cośmy ją nazad zostawili. Zły ja na tatkę był i siostry moje i mówim, żeby po pańsku pomieszkać trochę, z tą ich całą porcelaną w łaźniach, co to nie wiadomo, do czego, i z tymi fikuśnymi zazdrostkami w oknach i z tymi rozkosznymi, zdobionymi  przedmiotami. A tatulo na to: niedobrze, jak kto wyżej sra, jak dupę ma. I tak my osiedli w tym drewniaku.

O widzi paniusia, i już Zaolziańska i paniny hotelik!


No i nie wiem, co było dalej. Czy pan Antoni ostatecznie pogodził się z wyborem ojca, czy hodowali te króliki pod podłogą? A może przenieśli się do jednej z "pańskich" kamienic i paśli krowę wśród margerytek i lewkonii? Liczę na to, że jeszcze kiedyś pan Antoni podwiezie mnie z lotniska lub ze stacji i wtedy, być może, dowiem się reszty. Ale tylko być może, bo był tak samo stareńki, jak jego wysłużony samochód, który pan Antoni prowadził powoli i z godnością. Samochód kolebał się na boki, poskrzypywał, zgrzytał... może już się wysłużył i już nigdy się nie dowiem, jak to się stało, że pan Antoni ostatecznie stał się taksówkarzem.