Najnowsze wpisy


mar 11 2016 Jak przeżyłam szewski poniedziałek
Komentarze: 0

 Jakoś tak jesienią udałam się na Słowenię. Wstyd przyznać, ale nie do końca wiedziałam, gdzie na mapie znajduje się  ten kraik, który wygląda tak, jakby stwórca rozpostarł palce i umieścił go w zagłębieniu swojej dłoni.

Ljubljana, stolica Słowenii,  jest miastem, a w zasadzie miasteczkiem, jak z bajki. Wszystko tutaj znajduje się w zasięgu ręki, wszędzie można dojść pieszo i niespiesznie. Prawdziwy raj dla leniwych turystów: miniaturowe stare miasto gdzie od katedry do zamku można przejść w pięć minut, od zamku do rynku przez kolejne pięć minut, od rynku do targu nawet krócej… Knajpki wprost wpadają na człowieka, ludzie są gościnni i serdeczni.  To urocze miasteczko, zwane miastem smoka, było swego czasu świadkiem ważnych, historycznych wydarzeń. Wieść gminna niesie, że to aż do Słowenii dotarł Jazon i jego drużyna poszukująca złotego runa i to tutaj właśnie walczyli ze strzegącym go smokiem. Historii o smoku można tu usłyszeć znacznie więcej, można też zobaczyć go praktycznie wszędzie i na wszystkim. Ljubljana szczyci się hotelem Slon (słoń), zbudowanym ponoć w miejscu postoju Hannibala, który przeprawiał się przez góry na słoniach w czasie wojny punickiej. A zamek lublański podobno wznieśli pierwotnie Celtowie.

Warto odwiedzić to piękne miejsce, które troszeczkę przypomina domek dla lalek: jest piękne, zadbane, pastelowe,  bardzo czyste i eleganckie. Weekendowy wypad do stolicy Słowenii może być dla wszystkich prawdziwą odskocznią od codzienności.

Jednakże nie byłabym sobą, gdyby moja wyprawa odbyła się zwyczajnie i bez zakłóceń. Przynajmniej w jedną stronę. Już na Okęciu okazało się, że co prawda udało mi się załapać na lot bezpośredni, ale do Słowenii będę lecieć pierdolotką, czyli turbośmigłowcem - samolotem tak małym, że bagaż podręczny oddaje się przed wejściem na pokład do głównego luku bagażowego, bo za nic nie da się go upchnąć na pokładzie;  i tak głośnym i chwiejnym, że sztorm na Bałtyku przy dziesiątce to mały pikuś. Pan Pikuś ;)

Głucha i wybujana na maksa wysiadłam z samolotu i udałam się do budynku wielkości kiosku Ruchu, czyli lokalnego lotniska. Przed wyjazdem przeprowadziłam rozpoznanie bojem i dowiedziałam się, że taksówki absolutnie nie przyjmują kart płatniczych. Postanowiłam zatem uzbroić się w twardą walutę i w tym celu udałam się do bankomatu. Ten był uprzejmy połknąć moją kartę zupełnie bez uprzedzenia i trwał niewzruszony moją trudną sytuacją. Postanowiłam nie łamać się tak od razu, bo twardym trzeba być, nie miętkim. Wyciągnęłam z czeluści swej subtelnej damskiej torebki telefon służbowy, żeby zadzwonić do banku zwizualizowanego na bankomacie, kiedy okazało się, że jakimś cudem mój roaming akurat w Słowenii nie działa. Przyznam szczerze, że tutaj już zaklęłam szpetnie pod nosem. Ale nie ze mną te numery, Bruner. Wyciągnęłam z zanadrza telefon prywatny i prawie udało mi się z niego zadzwonić, bo nawet wybrałam numer do banku. Jednakże był to mój szewski poniedziałek, ponieważ mój prywatny telefon rozładował się zaraz po pierwszym sygnale. Power bank został w domu na stole, naładowany na sto procent. Spojrzałam nerwowo na zegarek – do spotkania z klientem zostało niespełna czterdzieści minut, a ja nawet nie wiedziałam, jak daleko jestem od miasta.

Postanowiłam działać. Zaczepiłam jakiegoś sympatycznie wyglądającego mężczyznę z identyfikatorem lotniskowym przypiętym do klapy marynarki. Na wszelki wypadek zaciągnęłam go przemocą do bankomatu, choć bronił się i wyrywał – no niestety, jego angielski nie był na tyle dobry, żeby pomógł mu zrozumieć, że nie chcę go obrabować, a wręcz przeciwnie – sama potrzebuję pomocy. Od bankomatu postanowiłam się nie oddalać pod żadnym pozorem na wypadek, gdyby jednak zmienił zdanie i po pewnym czasie zdecydował się wypluć moją kartę, co już kiedyś mi się zdarzyło w Anglii.

Pracownik lotniska skrobał się po czole, malowniczo czochrał grzywkę, pocił się i krzywił patrząc na mnie, kiedy odstawiałam pantomimę pod tytułem: zeżarło mi kartę, ratuj dobry człowieku. Ja zaś zastanawiałam się w duchu, jakie są kryteria doboru personelu lotniskowego, skoro znajomość angielskiego, dość oczywista sprawa na innych lotniskach, nie jest tutaj jednym z nich.

W końcu pojął, o co mi chodzi. Wyciągnął swój telefon, zadzwonił do banku, słuchał ich odpowiedzi stanowczo za długo, jak na moje skołatane nerwy, a następnie on odstawił pantomimę pod tytułem: stój tutaj kobieto nie wiadomo skąd, wariatko ty jakaś, i czekaj na gościa od bankomatu, który już tu jedzie, żeby ci wyciągnąć twoją zakichaną kartę i daj ty mi wreszcie święty spokój. Przynajmniej tak to odebrałam.

Gość od bankomatu pojawił się po pół godzinie. Niespiesznie wysiadł z samochodu (mnie zaczął się już z nerwów kurczyć żołądek), niespiesznie otworzył bankomat od zadniej strony, niespiesznie wyciągnął z niego moją kartę, niespiesznie omiótł mnie spojrzeniem, jakby sprawdzając, czy jestem godna zwrotu i powiedział najczystszym w świecie angielskim: ten bankomat nie działa. I wskazał kartkę z tą że informacją przymocowaną do bankomatu. Oczywiście, informacja była po słoweńsku.  A bankomat dość sprawnie połknął moją kartę, jak na nieczynną maszynę.

Podziękowałam nadzwyczaj uprzejmie, przez zaciśnięte zęby i nie zaryzykowałam próby podjęcia gotówki w sąsiednim bankomacie, jak zalecał wyciągacz kart. Wsiadłam natomiast rączo do taksówki, prosząc kierowcę, żeby najpierw zatrzymał się przy jakimś bankomacie, a dopiero później pomknął chyżo pod wskazany adres. Mina kierowcy, kiedy poprosiłam o podwózkę do bankomatu – bezcenna. Spojrzał najpierw na dwa bankomaty stojące przed wejściem na lotnisko, następnie na mnie, chrząknął i chyba tylko wrodzona grzeczność pozwoliła mu wstrzymać się do komentarza. Spotkanie z klientem właśnie się zaczęło. Przynajmniej teoretycznie.

Wyjechaliśmy na trasę szybkiego ruchu i, zgodnie z założeniem, zaczęliśmy szybko zmierzać w stronę majaczącego na horyzoncie miasta. Odetchnęłam, niekoniecznie z ulgą. I w sumie słusznie, że odetchnęłam bez ulgi, bo prawie w tym samym momencie taksówką rzuciło na bok i stanęliśmy. WTF?!!! - pomyślałam bez entuzjazmu. Złapaliśmy gumę… No i nie uwierzycie: taksówkarz niespiesznie wysiadł z samochodu, niespiesznie obejrzał kapcia, niespiesznie udał się do bagażnika… a mnie wreszcie i ostatecznie trafił szlag. Parszywy szewski poniedziałek!!!

Kiedy ostatecznie udało mi się dotrzeć na spotkanie, mój klient, osoba niezbyt wylewna z natury, chwycił mnie w objęcia jak własną matkę/córkę/narzeczoną (niepotrzebne skreślić). Spóźniłam się prawie o dwie godziny.  Dowiedziałam się, że on myślał, że się zgubiłam, a przynajmniej zostałam porwana. Ponieważ nie miał do mnie telefonu, obdzwonił kogo się dało, w tym mojego szefa oraz kilka biur zagranicznych mojej firmy. Ponieważ otrzymał potwierdzenie, że ostatni raz łączyłam się z ludźmi z lotniska w Warszawie, poinformował wszystkich zainteresowanych, że zaginęłam i spowodował, że w każdym zakątku świata rozpoczęto poszukiwania na szeroką skalę, pierwotnie ograniczając się, oczywiście, do niezliczonych rozmów telefonicznych. Ja byłam daleka od tego zgiełku. Mój roaming szczęśliwie nie działał.

Nic to – pomyślałam – teraz to już z górki. O, jakże dalece się myliłam!

Latawica : :
mar 02 2016 Jak przejechałam się na babach
Komentarze: 0

 Żeby nie było, że tylko latam, opowiem wam dzisiaj pewną przygodę samochodową.

Kilka lat temu, wczesną wiosną, w czasach, kiedy jeszcze szkoliłam nauczycieli, wybrałam się samochodem na jedno z takich szkoleń zorganizowanych w Ciechanowie. Pogoda była iście wiosenna – jak to w lutym ;) A tak serio - w ogóle nie było śniegu, temperatura na plusie, szosa sucha, mały ruch – żyć, nie umierać! Podążałam krajową siódemką wyglądając znaków wiosny. Uwielbiam jeździć siódemką. Wokół mnie roztacza się wielka przestrzeń, prawie w ogóle nie ma banerów reklamowych, jedzie się spokojnie i wygodnie. I tak sobie jechałam słuchając ulubionego wykonawcy; jechałam aż do Płońska. W Płońsku odbija się w prawo na Ciechanów. Kiedy tylko skręciłam w prawo, zauważyłam ciemną chmurę, która troszeczkę mnie zaniepokoiła. Szkolenie miało się zacząć za czterdzieści pięć minut. Dam radę – pomyślałam.

Dość nieoczekiwanie zaczął prószyć drobny śnieżek. Z początku prawie niezauważalny, gwałtownie przybierał na sile, aby ostatecznie zamienić się w  śnieżycę. Otaczały mnie wirujące płatki śniegu, nacierały na samochód z każdej strony tworząc wrażenie szklanej kuli. W okolicach Sochocina zaczynał się lekko pagórkowaty teren, droga zwężała się nieco. Przede mną co pewien czas wyrastały pojazdy ustawione w przedziwnych pozach i kierunkach na poboczu i na drodze. W lasku na poboczu buksowały TIRy, które nie dawały rady podjechać pod górkę. Mijałam je snując się 30 km/h, z kolanami drżącymi jak osikowe liście. Posuwałam się konsekwentnie do przodu, choć w ślimaczym tempie. Czekali na mnie nauczyciele, więc nie mogłam sobie odpuścić.

Na ostatnim wzniesieniu, z którego widać już Ciechanów, odetchnęłam z ulgą. Teraz to już tylko kwestia minut i będę na miejscu. Nagle, z przeciwka, nadjechał rozpędzony TIR, który trącił boczne lusterko mojego samochodu. Poczułam, że samochód okręca się wokół własnej osi, i to raczej on przejął teraz panowanie nad kierownicą. Okręciliśmy się kilka razy i łagodnie wylądowaliśmy w zaśnieżonym rowie. Na prawym boku.

Zawisłam na pasie bezpieczeństwa w dość niewygodnej pozie, a przed moimi oczami tkwiła w śniegu  jak wielki wykrzyknik tablica z nazwą miejscowości: Baby. W tle śpiewał słodkim głosem mój ulubiony wykonawca.

Najpierw poruszałam wszystkimi kończynami, żeby stwierdzić, czy czegoś nie złamałam. Następnie wyplątałam się z pasa i sięgnęłam po telefon. Ponieważ samochód był służbowy, pierwszą osobą, którą należało zawiadomić o zdarzeniu, był mój przełożony. Zadzwoniłam do niego i zagaiłam niepewnym głosem: Cześć! Tylko się nie denerwuj. Siedzę w rowie.

- Co ty nie powiesz? – uprzejmie zdziwił się mój szef – A przypadkiem nie w samochodzie, w drodze na szkolenie?

- No tak, w samochodzie. Ale w rowie – uściśliłam – Wpadłam w poślizg i utknęłam w rowie.

- A! Teraz rozumiem. Coś ci się stało? Potrzebujesz karetki, pomocy drogowej?

 - W sumie to nie wiem. Siedzę w środku – odparłam.

- A mogłabyś wyjść na zewnątrz, obejrzeć samochód i powiedzieć mi wreszcie, co konkretnie się stało?!

Złote myśli wujka dobra rada: wyjdź z samochodu. Ale jak? Jak już wspominałam, samochód leżał na drzwiach pasażera, co spowodowało, że drzwi kierowcy znajdowały się na górze jak właz czołgu. Ponieważ jechałam na szkolenie, miałam na sobie spódnicę oraz buty na obcasach. Idealny zestaw wspinaczkowy. Pociągnęłam zamknięcie – drzwi odskoczyły. Dobra nasza! Leżąc na drzwiach pasażera wypchnęłam drzwi kierowcy nogami i zaczęłam przesuwać się do góry. Najpierw wystawiłam na zewnątrz nogi, następnie cztery litery, już nie osłonięte spódnicą, ponieważ ta zadarła mi się na głowę, kiedy się przesuwałam w stronę wyjścia. W końcu jakoś wylazłam z samochodu, zeskoczyłam w śnieg po kolana (niesamowite doznanie!), rozczochrana, zziajana i czerwona na twarzy.

Na przeciwległym poboczu stało trzech lokalesów ustrojonych w robocze ubranka i gumofilce. Palili papierosy, które nonszalancko zwisały im z kącików ust. Panowie stali tuż przy tablicy „Baby”, stanowiąc wdzięczną przeciwwagę do nazwy miejscowości. Gapili się na mnie dość obcesowo. Zapewne widok mojej dolnej części ciała wywarł na nich niezatarte wrażenie.

Ogarnęłam się nieco, podeszłam do trzech muszkieterów i zapytałam słodkim głosem: Czy panowie mogliby mi pomóc?

Najstarszy muszkieter wyjął peta z ust, splunął fachowo w śnieg i powiedział flegmatycznie: Nie da się…

Dało mi to do myślenia: nawet nie drgnęli i wiedzieli, że się nie da? To co, niby w bagno wjechałam?!

- A dlaczego? – uśmiechnęłam się słodziutko.

- Bo tu trzeba ludzi i sprzętu.

- Panowie, bądźcie ludźmi – odwołałam się do ich uczuć – Jest was trzech, dacie radę mnie wypchnąć. A ja na szkolenie jadę do Ciechanowa. Czterdziestu nauczycieli czeka tam na mnie!

- Nauczyciele – westchnął drugi z muszkieterów – Czego, pani, oni tych naszych dzieciów uczo. I to z naszych podatków idzie!

- No tak – poddałam się – skoro nie możecie mi panowie pomóc, to teraz szef mnie z roboty wyleje.

Najwyraźniej podziałało to na wyobraźnię panów, ponieważ jeden z nich pośpieszył z pocieszeniem: nie martwi się pani. Zara tu taki warszawiak podjedzie. Dżipa ma z wyciągarką, wszystkich po kolei z rowu wyciąga. Pani czeka.

Czekałam. Telepałam się na śniegu. Panowie poczęstowali mnie skrętem na rozgrzewkę. Kielicha odmówiłam w nadziei, że zaraz jednak pojadę dalej. W międzyczasie wykonałam telefon do koordynatorki z Ciechanowa, że trochę się spóźnię z przyczyn technicznych. Po dobrym kwadransie na horyzoncie pojawił się warszawiak. Podpiął mój samochód do wyciągarki i powoli ciągnął ku drodze. Samochód trzeszczał, już, już prawie stał na drodze kiedy… pękła linka wyciągarki i mój pojazd z powrotem rymsnął do rowu. Rozległ się brzęk szkła. Przymknęłam oczy i oczami wyobraźni już widziałam, jak wszystkie szyby z prawej strony lądują w śniegu. Warszawiak nie poddał się łatwo. Ponownie podczepił linkę i wreszcie wyciągnął mój samochód na szosę. Trzej muszkieterowie podążyli ze mną na oględziny. Samochód był nietknięty, bez jednego zadrapania, czy wgniecenia. Wszystkie szyby były całe.

- Musi w śnieg się wyłożył. Ciekawość, co to brzękło – powiedział jeden z muszkieterów, a mnie nagle olśniło. W bagażniku miałam butelki zwrotne. Obiecałam mężowi, że w drodze powrotnej kupię mu Ciechana…

- Ile się należy za pomoc? – zwróciłam się do warszawiaka.

- Przyjdzie wiosna, to pani w polu odrobi – uśmiechnął się pod wąsem.

- Dziękuję serdecznie. No to lecę, może tak bardzo się nie spóźnię – powiedziałam, wskakując na fotel.

- Popatrz no, jaka zawzięta, skubana – doleciał mnie jeszcze głos jednego z muszkieterów.

I tak to przejechałam się na babach ;) A, nie uwierzycie, spóźniłam się tylko pół godziny, a wszyscy nauczyciele czekali. Dziękuję Aniu!

lut 29 2016 Branko, który uważa, że lepiej już było...
Komentarze: 0

  Jakoś w ogóle nie mogłam sobie wyobrazić Serbii. Jedyne skojarzenie, jakie miałam z tym krajem, a właściwie z Jugosławią, to Franek Dolas, któremu przed Niemcami ratowali skórę bracia Jugosłowianie w wysokich baranicach i kożuchach. W ogóle nie pasowało mi to do obrazu kraju, który co prawda nie jest członkiem Unii, ale przecież nie mógł pozostać w XIX wieku, kiedy cała Europa zadomowiła się już na dobre w wieku XXI.

Z lotniska odebrał mnie Serb, który nie mówił ani słowa w żadnym ze znanych mi języków. Wyjątkowo mi to odpowiadało, ponieważ mogłam spokojnie kontemplować widoki. Przede wszystkim uderzyło mnie poczucie komunistycznej urawniłowki – Belgrad wyglądał dokładnie tak, jak dowolny kraj byłego bloku komunistycznego: ohydne wysokościowce, sprawiające wrażenie nietkniętych remontem od czasu, kiedy je wybudowano, wielkie przestrzenie parków zaplanowane przez urbanistów w miejscach, na które zabrakło pomysłu architektonicznego. Co go natomiast wyróżniało, to ślady wojny domowej, wciąż żywe i świeże, jakby pozostawione celowo dla oczu potomnych. W samym centrum miasta zobaczyłam zbombardowany przez NATO budynek Ministerstwa obrony Serbii. Budynek bez okien, z wyraźnymi śladami wybuchu i pożaru. Wewnątrz widoczne były porozbijane meble, jakieś papiery. Poza tym miasto sprawiało wrażenie czystego, choć biednego.

Mój hotel, a w zasadzie hostel, znajdował się w ścisłym centrum Belgradu i zaledwie kilkanaście schodów dzieliło mnie od deptaka Knez Mihailova, głównej atrakcji turystycznej stolicy. Deptak – jeden  z najstarszych zabytków Serbii, jest ponoć kontynuacją traktu rzymskiego, a przemierzając go do samego końca można dojść do twierdzy Kalemegdan otoczonej starym parkiem i dwiema rzekami: Sawą i Dunajem. Nie mogę powiedzieć, że Belgrad jest piękny lub interesujący. Jest raczej biedny i próbuje tę swoją biedę pokryć reklamami – tanim blichtrem zachodu. Z mizernym skutkiem. Jednakże jego atrakcją są dla mnie ludzie, mili, otwarci, spędzający czas razem w przestrzeni publicznej. Nie tylko kawiarnie i restauracje są pełne mieszkańców Belgradu (nie ma tu zbyt wielu turystów). Jest ich mnogość w licznych staromiejskich galeriach, gdzie przy lampce wina dosłownie kłębią się wśród dzieł sztuki. Księgarnie pełne są koneserów druku, nawet kramiki bukinistów oblegane są tłumnie. Ludzie spacerują gromadnie deptakiem, przystając by posłuchać licznych zespołów muzycznych i pojedynczych grajków koncertujących pod gołym niebem. Pełno ich w parkach i nadrzecznych bulwarach. Młodsi i starsi przysiadują na ławkach  tocząc dysputy, lub grają w szachy i warcaby na specjalnie do tego przeznaczonych betonowych stolikach, otoczeni liczną gromadką bardzo zaangażowanych kibiców.

Ale to co mnie najbardziej uderzyło, to to, że najwyraźniej nie dotarła tu jeszcze  idea ageizmu. Starsi są tutaj równoprawnymi użytkownikami przestrzeni publicznej. Są widoczni, szanowani i wręcz hołubieni, zadbani i zadowoleni z życia spotykają się w ulubionych restauracjach i kawiarniach, zapraszani przez kelnerów do „swoich” stolików popijają herbatę z cienkich szklanek tkwiących w ciężkich, platerowanych koszyczkach, zajadając się sernikiem, który w Serbii jest słony i serwowany z naturalnym jogurtem.  Nie znają języków obcych, no, może poza rosyjskim, który już nieco zardzewiał, ale są ciekawi świata i ludzi. Pewien starszy pan podszedł do mnie w restauracji i zagruchał coś po serbsku. Przepraszam , nie rozumiem – odpowiedziałam po polsku i uśmiechnęłam się. Starszy pan pomyślał chwilę, nie przestając się uśmiechać dotknął mojego  ramienia i powiedział: where?

Polska – odpowiedziałam. Twarz starszego pana jeszcze bardziej się rozjaśniła. Wskazał na siebie, na mnie, uniósł kciuk w górę i powiedział: Polska-Srb-friend. Uśmiechnął się, wrócił do swojego stolika, gdzie powiedział coś do towarzyszy, a oni, jak na komendę, wszyscy do mnie pomachali i posłali mi słoneczne uśmiechy. Dostałam lajka w Serbii, to było bardzo miłe.

Na lotnisko odwoził mnie inny kierowca. Czekał przy recepcji, a kiedy mnie zobaczył zapytał bezbłędnym angielskim: czy życzy pani sobie, żeby pomóc jej z walizką? Od razu włączył mi się namierzacz ciekawych historii. Skąd zna pan tak dobrze angielski – zapytałam. O, to długa historia – odparł, a ja zamarłam w oczekiwaniu wlepiając wzrok w prawie nowe BMW (!), które miało być moją taksówką.

Z wykształcenia jestem lekarzem fizjoterapeutą, a specjalizację robiłem w Stanach Zjednoczonych – zaczął, a ja aż ugryzłam się w język, żeby nie krzyknąć : i co ty robisz w tej taksówce, człowieku?!

 Za czasów Tito Jugosławia była bogatym krajem, byliśmy potęgą gospodarczą.  Mieliśmy kontrakty na zachodzie, ludzie zarabiali masę pieniędzy. Tito jako jedyny w bloku komunistycznym miał za nic Stalina. Żyło nam się jak u pana boga za piecem. Po śmierci Tito wszystko runęło i Jugosławia zaczęła powoli rozpadać się na niezależne republiki. Moja pensja stopniała do 200 Euro i musiałem kombinować, żeby utrzymać rodzinę. Po rozpadzie Jugosławii państwa zachodnie chciały inwestować w Serbii, ponieważ wyczuły łatwy interes. Korzystały z naszych zasobów i taniej siły roboczej. Trochę przeszkadzał im brak infrastruktury, ale od czego pomysłowość i chęć zarobku? Ludzie remontowali swoje mieszkania i wynajmowali je dyrektorom i pracownikom firm zagranicznych, sami gnieżdżąc się po kilka rodzin w jednym, a ja wziąłem swoje oszczędności, dopożyczyłem trochę pieniędzy  i kupiłem cztery BMW prosto z salonu. Zatrudniłem jeszcze trzech kierowców i zaczęliśmy wozić panów dyrektorów po mieście i okolicy. Interes kwitł do czasu, kiedy na dobre zaczęła się wojna domowa. Firmy zachodnie jedna po drugiej zwijały się  z Serbii, a ja zostałem z ratami leasingu do spłacenia i bez klientów, na których mógłbym zarobić. Co gorsza, jeden z samochodów został skradziony i firma leasingowa zażądała natychmiastowej spłaty z powodu braku zabezpieczenia. To poważnie nadszarpnęło mój budżet. Niedługo potem drugi z samochodów uległ poważnemu wypadkowi i okazało się, że polisa nie pokrywa tego rodzaju szkody. Zostałem z dwoma samochodami i kupą długów. Musiałem zwolnić pracowników. Od jakiegoś czasu ja i mój syn, który z zawodu jest informatykiem, wozimy gości z lotniska, żeby zarobić na utrzymanie. Dogadaliśmy się z kilkoma hotelami i wozimy głównie gości z zagranicy, bo lokalni taksówkarze nie mówią po angielsku i nie można u nich zapłacić kartą. Co tu dużo gadać – różowo nie jest, ale zawsze może być gorzej, bo lepiej to już było. Za czasów Tito.

Zapadło niezręczne milczenie. Branko  zapewne czekał na moją reakcję, ale cóż ja mogłam mu doradzić? Żeby z taką znajomością języka i z takim fachem w ręku wyjechał szukać szczęścia na zachodzie? A co, jeśli on czuł, że jego miejsce jest właśnie tutaj, w Serbii? I tu przypomniała mi się pewna znajoma, która powiedziała mi kiedyś, że latam po świecie jak kot z pęcherzem, zamiast wyjechać do jakiegoś fajnego kraju i w końcu osiąść na stałe. No tak, to może i byłoby dobre rozwiązanie, tylko że moje miejsce jest w Polsce, podobnie jak Branka miejsce jest w Serbii, a miejsce Saszy jest na Syberii. Im więcej podróżuję, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że nie pasuję nigdzie, oprócz Polski. Bo wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.




Latawica : :
lut 26 2016 Sasza, co strzelał z kałasza
Komentarze: 0

 8.20 rano. Nieludzka pora po prawie siedmiu godzinach lotu w niewygodnym fotelu, w rozklekotanym Airbusie, w którym podczas startu wypadały po kolei panele z lampkami do czytania.

Ostatnią godzinę spędziłam uwieszona okienka, żeby zobaczyć tę sławną - niesławną Syberię, uszczknąć choć troszkę z góry, zrozumieć. Poraził mnie ogrom przestrzeni i pustki. Przez dobrą godzinę lecieliśmy nad gęstymi lasami, czasem widać było rzeki, czasem jeziora, ale żadnych miast, wsi czy choćby pojedynczych domów i dróg. Pod nami wielka przestrzeń, nieokiełznana i piękna przyroda.

Kiedy samolot zaczął zniżać się do lądowania, z przerażeniem zarejestrowałam, że siadamy wśród drzew i nadal nie widzę żadnych oznak zagospodarowania przestrzeni. No owszem, pas startowy. No owszem, lotnisko wielkości większego dworca PKS, ale wokół gęsty las. Gdzie jest to miasto?!

Z samolotu wysiadłam ostatnia, do końca zaciekle walcząc z kozakami, które za nic w świecie nie chciały mi wleźć z powrotem na nogi. Jakby ktoś w nocy podmienił mi buty na mniejsze o co najmniej jeden rozmiar. Podążyłam za tłumem ziewających i czochrających się współspaczy, żeby tylko nie zostać sam na sam z agorafobią, która mi się dość nieoczekiwanie ujawniła.

Celnik był uprzejmy zdziwić się na widok polskiego paszportu i nawet zawołał dwóch kolegów, żeby sobie obejrzeli tę babę – dziwo. Pieczołowicie przestudiował wizę, porównał mnie z załączonym obrazkiem i wreszcie dał znak, że mogę sobie iść. Pospieszyłam niecierpliwie do wyjścia. Miał tam na mnie czekać umówiony taksówkarz z hotelu. Jest! Uff, kamień z serca! Trzyma wiotką kartkę z moim imieniem i nazwiskiem: Мрс Хелена Пачуска. No wzruszyła mnie ta Mrs, taka światowa, taka zachodnia w tej syberyjskiej głuszy. I ubawiło mnie domniemanie, że „rozbieram” cyrylicę. A co, jeśli nie? Jak u boga miałabym się domyślić, że to o mnie chodzi?

Uśmiechnęłam się porozumiewawczo do mężczyzny trzymającego kartkę. Wiecie, ten międzynarodowy znak – to na mnie czekasz. Bez mrugnięcia powieką i cienia emocji przejął moją walizkę i bez słowa obrócił się na pięcie. Szybkim krokiem skierował się ku wyjściu, a ja starałam się za nim nadążyć i, broń boże, nie stracić go z oczu. Kiedy doszliśmy do japońskiej terenówki mój kierowca otworzył drzwi i gestem zagonił mnie do środka. Niemowa – przemknęło mi przez myśl. No cóż, dzisiaj nie będzie historii z życia taksówkarza.

Ruszyliśmy z kopyta. Szyba mandatówka pęknięta po całości na ukos i niemożebnie zachlapana błotem. Pod lusterkiem smętnie dyndają choinki zapachowe – na oko ze dwanaście. Kierownica z prawej strony – każdy manewr wyprzedzania poprzedzonym gwałtownym wyrzutem ciała kierowcy w lewo. Zapowiada się ciekawie.

Nagle – dzwoni telefon. Kierowca odbiera (ha!, czyli jednak nie jest niemową!): Mama! Ile razy mówiłem, żebyś do mnie nie dzwoniła, kiedy jestem w pracy! Co Sasza, co Sasza?! Gościa do hotelu wiozę, z samej Polski! Co mnie obchodzi twoja kapusta? Nie możesz poszatkować  sama? No nie, nie mogę, kiedy niby mam do ciebie przyjechać na to twoje zadupie? Tak, zadzwonię wieczorem.

Ośmielam się troszkę i zagajam: a ile pańskiej mamie lat? Kierowca nieruchomieje zaskoczony i wykrzykuje rozradowany: mówicie po rosyjsku?! Mama ma osiemdziesiąt trzy lata. Nie ma co się przejmować, niech sobie radzi sama. Zresztą, ojciec może jej pomóc.

A ile ojciec ma lat? – dociekam i łapię jego uśmiechnięty wzrok w lusterku: osiemdziesiąt pięć – odpowiada. Świetnie sobie radzą oboje. Zresztą, jak mi tam się do nich wybrać. Przecież mieszkają we Władywostoku. Bo ja z Władywostoku jestem. Kiedy skończyłem osiemnaście lat, wzięli mnie do wojska, do Odessy. Moriakiem byłem, na okrętach pływałem, z kałasza strzelałem.  Ech, życie… W Odessie poznałem swoją żonkę. Zdecydowaliśmy osiąść w mieście w połowie drogi od jej i od moich rodziców, żeby było sprawiedliwie. No i tak wypadło, że tutaj. Równo po pół. Nie było łatwo, bo to środek niczego, trzeba było od początku, od zera zaczynać. No ale żonka dobrą pracę w bibliotece dostała, a ja pracowałem w takim jednym zakładzie, dopóki go nie sprzedali i przyszło iść na swoje. Pożyczyłem rubelki, samochód kupiłem. I wożę gości z całego świata, naszą Syberię pokazuję. Dzieci u nas trójka. Starsi syn i córka już na swoim. Syn w Moskwie na stażu, córka za mężem do Krasnojarska pojechała.  A najmłodsza Oleńka to taki „wypadek przy pracy” – tu mrugnął porozumiewawczo – ale świata poza nią nie widzę. Taka przylepka, nic tylko tatko i tatko. A ja słyszałem – podszedł mnie nieoczekiwanie – że w Polsce duży problem z jabłkami macie.

Tak? – zdziwiłam się uprzejmie – a ja słyszałam, że to wy macie problem, bo jabłek nie macie, odkąd przestaliście u nas kupować.

O nie! – zaperzył się – jabłek u nas jest w bród. W kraju Krasnodarskim sady u nas sławne. Nowe, czysto rosyjskie odmiany jabłek, gruszek i śliwek tam hodują. A te wasze to chemikaliami polewane, niezdrowe.

Nie wdawałam się w dyskusję. Propagandy nie przegadasz, a po co wyjaśniać, skoro wieść gminna niesie, że to winni się tłumaczą.

Sasza zerknął na mnie z niepokojem, coś mu chyba nie pasowało, że zamilkłam.

 A wy u nas pierwszy raz? – zainteresował się.

Pierwszy – ziewnęłam rozdzierająco – zawsze chciałam zobaczyć ruską głubinkę i przestrzeń Syberii – tu huknęłam głową w szybę -  Co się stało?! Coś omijaliśmy?

A nie – zaśmiał się szelmowsko Sasza – skręciłem, żeby wam pasiołek pokazać. Pasiołki u nas sławne. Wszystkie domy ręczna robota. Okna obramione koronkową snycerką. O, a w tym niebieskim jest dom przyjaźni rosyjsko – niemieckiej. Sama Angela Merkel tu była. W tym niebieskim, widzicie? Dajcie tylko znać przez recepcję, jeśli chcecie to i w tajgę zawiozę, pokażę. A i po mieście oprowadzę, objaśnię. Ja tu całe życie przeżył i tu zdechnę. O, to ten hotel. Należy się tysiąc pięćset rubli. Wezmę walizkę.

Nie miałam rubli, jeszcze nie zdążyłam wymienić. Sasza przyjął pięć Euro z namaszczeniem i skinął głową z godnością, jak car.

Jak by co – powiedział jeszcze kłaniając się lekko.

Jasne – odpowiedziałam porozumiewawczo.

Latawica : :
lut 24 2016 Babcia z Londynu i babula z dziadeczkiem
Komentarze: 0

Ta historia jest wyjątkowa, bo wielowątkowa, a do tego, co zdarza się nadzwyczaj rzadko, ma swoje „to be continued”, gdyż z taksówkarzem spotkałam się ponownie i udało nam się dopowiedzieć jego historie do końca.

A było to tak:

Wypadło mi lecieć w listopadzie na Syberię. Niedaleką. Nie tam, gdzie kończy się mapa i wzrok ludzki nie ogarnia przestrzeni, lecz tam, gdzie miasta znajdują się w niejakim zagęszczeniu i syberyjska głubinka nie wydaje się aż tak straszna.

Syberia – na dźwięk tego słowa większość rodaków stukała się z politowaniem w głowę. Po co tam lecisz? Przecież tam nic nie ma! No i jest zima. A do tego Polaków tam zsyłali, a ty tak dobrowolnie?

No, można by rzec, że pod niejakim przymusem, ale jednak to wciąż nie to samo, co tłuc się pociągiem i więzienną kibitką. Zawsze to komfort podróży nieporównywalny, a i gwarancję powrotu mam w kieszeni, więc czego się bać? Zresztą, wyboru wielkiego nie ma. Praca to praca, trzeba robić swoje.

Zaczęło się późnym wieczorem na Okęciu. Siedzę sobie i już czuję, że ta wyprawa będzie inna, niż wszystkie, bo kiedy leci się na wschód, jest zawsze inaczej. Od samego lotniska. Bo ludzie są jacyś tacy spokojniejsi, nie przepychają się w samolocie, biznesmeni mniej zblazowani, obsługa Aeroflotu przyjaźniej nastawiona do pasażerów i bardziej opiekuńcza. Zasadniczo czuje się różnicę. I tak sobie siedzę i myślę, aż tu nagle, na przeciwległym końcu hali odlotów pojawia się kobieta, babcia w zasadzie, która patrzy wprost na mnie (znacie to uczucie, prawda?), idzie wprost na mnie i już wiem, że za chwilę coś się wydarzy. Babcia zbliża się, siada tuż koło mnie i zaczyna do mnie mówić po rosyjsku jak do starej znajomej, której nie spodziewała się spotkać w Polsce: tak, tak, kochana. Wracam z Londynu od Jury. Synek im się urodził, taki udany! Dali mu Brajan, nie wiem, jak to będzie po naszemu. Jura zadzwonił i mówi: siadaj mamasza, mówi, w samolot, i dawaj do nas, mówi. Wnusia zobaczysz, pohołubisz. Bilet ci poślę, z wizą pomogę. Ty nawet nie myśl, żeby się wykręcać, mówi. A ja – cała przerażona. Jak to, gdzie mnie, starej, na koniec świata lecieć. Ja w życiu nosa poza swój pasiołek nie wystawiła, a tu tak bierz, siadaj w samolot i leć?! Ale z drugiej strony – wnusia nie zobaczyć? A może ja, stara, już nie dożyję dnia, kiedy wnusio będzie mógł przylecieć do mnie?

Babcia zamilkła na chwilę, a mnie przez myśl przeleciało pytanie – skąd ona u boga wie, że ja mówię po rosyjsku?! I dlaczego podeszła właśnie do mnie, skoro wokół nas kłębi się pokaźny tłumek. Czy moja samotność długodystansowca jest aż tak widoczna, aż tak wyczuwalna, że przyciąga inne samotności, żeby razem, w kupie było raźniej? Zamruczałam coś tam potakująco, a babcia ciągnęła dalej: popatrz no kochanieńka, jaki to teraz świat. Babule za wnusiami ciągną. Nie tak kiedyś było. Kiedyś to wnuki składały nasze stare kości do ziemi. A ty sama daleko? Na Syberię, powiadasz, no, to niech bóg prowadzi. Przysiądźmy razem jeszcze na minutkę, na szczęśliwy powrót. O, już wołają.

Nie spotkałam już więcej babci. W Warszawie wchłonęło nas obie cielsko potężnego Airbusa, rozdzieliło, a w Moskwie na próżno wypatrywałam babuli w tłumie na lotnisku, żeby i jej życzyć szczęśliwego powrotu. I żeby doczekała odwiedzin wnusia. I żeby on jednak chociaż na drugie miał Kola albo Lowa, żeby sąsiadki nie zamęczały jej  pytaniami ki czort ten Brajan. No, ale mądry Polak po szkodzie.

W Moskwie – trzy godziny oczekiwania na samolot. Wylatujemy dopiero o 1.20 w nocy. Co ciekawe, kiedy jest się na lotnisku, czas ciągnie się jak guma do żucia. Albo na odmianę -  jest go stanowczo za mało. Nawet lubię siedzieć na lotnisku, bo mogę obserwować ludzi i wreszcie mam czas, by pomyśleć lub poczytać. No ale nie w środku nocy! I nie przez tyle godzin! Przysnęłam na chwilę i przyśniła mi się moja babcia, która wracała od udoju. Pachniała tak ciepło i słodko, trochę mlekiem, trochę ziołami. Otworzyłam oczy i zobaczyłam obok siebie parę staruszków ubranych po wiejsku. Dziadeczek miał na nogach filcowe walonki, na głowie obowiązkową uszankę, a babula była okutana na krzyż w chustkę z szarej wełny owczej. Babula ustawiła przed sobą na podłodze… tobołek. Nie walizkę, nie torbę podróżną, ale coś, co wyglądało jak kraciasty pled związany w supeł. Niby nic nadzwyczajnego, ale u nas tacy raczej samolotem nie latają. Wyglądali malowniczo na tle bogatych Rosjanek wybierających się na wakacje do ciepłych krajów, które z dumą obnosiły po lotnisku swoje usta na glonojada, różowe, welurowe dresiki od Diora oraz botki Emu całe w świecących dżetach. No to się nazywa culture clash!

Babula zerkała na mnie spod oka i najwyraźniej wypadłam pozytywnie w jej ocenie, bo nagle zakokosiła się wokół mnie i już wiedziałam, że będzie się działo.

No popatrz tylko, rodnaja – zagaiła – stary mój, będzie temu miesięcy osiem nazad, lazł na strych i omsknął się z drabiny. Od tego czasu na płuca zapadł. Doktór powiedział, że sobie coś odbił. Leczyli starego w Tomsku – nie wyleczyli. Kazali do Nowosybirska. Niedaleko, mówią, to tylko 300 kilometrów, dacie radę. Pojechali my do Nowosybirska, a tam dochtóry mówią, że im czasu szkoda na mojego starego tracić, bo on lata swoje już ma i pewnie i tak niedługo umrze. Lećcie, mówią do Moskwy, tam może będą chcieli leczyć. Myślę sobie, Moskwa przecież nie koniec świata, tylko cztery tysiące kilometrów, a może jak raz pomogą? Toż jemu jeszcze żyć a żyć, roków ma dopiero 78, gdzie mu tam umierać?! Zawiezła ja jego w miesiącu lipcu, tera dali znać przez sąsiadkę, żeby go nazad zabierać. Zrobili, co mogli, więcej nie mogą. Ciągle słabuje i pokasłuje, ale ja tak sobie rozumuję, że to przez moskiewskie powietrze, bo kto brzozy z głubinki do miasta przesadza? A ty sama z daleka?  Z Pitera może leci? Nie? Z Polski?! No masz! To i z Polski do nas w głubinkę latają? A za czym? Za pracą? A w Polsce pracy nie staje dla wszystkich? Tak ono i jest, rodnaja. Kraj u nas mocny, mocny! Sławny na całym świecie. Putin u nas jak car-bóg. Wszyscy tu ciągną za lepszym życiem.

W tym momencie ogłoszono, że bramka jest otwarta i zapraszają na pokład samolotu. Nie skomentowałam więc wywodów babuli w kwestiach zatrudnienia, ekonomii i w żadnych innych przez nią poruszonych. Wyciągnęłam kartę pokładową i oczami wyobraźni już widziałam, jak się moszczę wygodnie w fotelu na dalsze siedem godzin lotu, kiedy nagle usłyszałam zaśpiew: Rodnienkaja! Diewuszka!

Babula nie dała łatwo za wygraną: a ty tak z jedną maleńką torebeczką podróżujesz? A, walizkę na bagaż nadałaś. To i dobrze. No, bierz, bierz tobołek, ja wesprę starego. Możesz go wesprzeć z drugiej strony…

Moje puste ręce i ja sama zostaliśmy odpowiednio zagospodarowani. A ja poczułam się częścią rodziny babuli i jej starego -  lekko słabowitego, ale jeszcze nie patrzącego na księżą oborę! Czasoprzestrzeń zakrzywiła się lekko i znalazłam się w świecie, w którym ludzie rozmawiają ze sobą, pomagają sobie nawzajem i nie potrzebują pomocy anonimowych lotniskowych asystentów osób ze szczególnymi potrzebami, bo zapewne nawet nie wiedzą o ich istnieniu. Znalazłam się w świecie, który gdzieś jeszcze jest, a gdzie indziej już go nie ma.

A o taksówkarzu opowiem wam, kiedy już wysiądę o świcie z samolotu.